I cztery tylnych: zowia sie te nogi
   Kanonijery i bombardyjery.
   Jezeli siedzi spokojnie srod drogi,
   Noga sie kazda gdzies daleko rucha;
   Myslisz, ze calkiem oddzielne od brzucha,
   I brzuch jak balon w powietrzu ulata.
   Lecz skoro cicha, drzemiaca harmata
   Nagle sie zbudzi rozkazem wyzwana,
   Jak tarantula, gdy jej kto w nos dmuchnie
   Wnet sciagnie nogi/ podchyla kolana
   I nim sie nadmie, nim jady wybuchnie,
   Zrazu przednimi kanonij erami
   Okolo pyska dlugo, szybko wije
   Jak mucha, co sie w arszeniku splami,
   Siadlszy swoj czarny pyszczek dlugo myje;
   Potem dwie przednie nogi w tyl wywroci,
   Tylnymi kreci/ potem kiwa zadem,
   Nareszcie wszystkie nogi w bok rozrzuci,
   Chwile spoczywa, w koncu buchnie jadem.
   Pulki stanely - patrza - car, car jedzie,
   Tuz kilku starych, konnych admiralow,
   Tlum adiutantow i cma jeneralow
   Z tylu i z przodu, a car sam na przedzie.
   Orszak dziwacznie pstry i cetkowany,
   Jak arlekiny: pelno na nich wstazek,
   Kluczykow, cyfer, portrecikow, sprzazek,
   Ten sino, tamten zolto przepasany,
   Na kazdym gwiazdek, kolek i krzyzykow
   Z przodu i z tylu wiecej niz guzikow.
   Swieca sie wszyscy, lecz nie swiatlem wlasnem,
   Promienie na nich ida z oczu panskich;
   Kazdy jeneral jest robaczkiem jasnym,
   Co blyszczy pieknie w nocach swietojanskich;
   Lecz skoro przejdzie wiosna carskiej laski,
   Nedzne robaczki traca swoje blaski:
   Zyja, do cudzych krajow nie ucieka,
   Ale nikt nie wie, gdzie sie w blocie wleka.
   Jeneral w ogien smialym idzie krokiem,
   Kula go trafi, car sie don usmiechnie;
   Lecz gdy car strzeli nielaskawym okiem,
   Jeneral bladnie, slabnie, czesto - zdechnie.
   Srod dworzan predzej znalazlbys stoikow,
   Wspaniale dusze - choc gniew cara czuja,
   Ani sie zarzna, ani zachoruja;
   Wyjada na wies do swych palacykow
   I pisza stamtad: ten do szambelana,
   Ow do metresy, ow do damy dworu,
   Liberalniejsi pisza do furmana.
   I znowu z wolna wroca do faworu.
   Tak z domu oknem zrucony pies zdycha,
   Kot miauknie tylko, lecz stanie na nogi
   I znowu szuka do powrotu drogi,
   I jakas dziura znowu wnidzie z cicha;
   Nim stoik w sluzbe wroci tryumfalnie,
   Na wsi rozprawia cicho - liberalnie.
   Car byl w mundurze zielonym, z kolnierzem
   Zlotym. Car nigdy nie zruca mundura;
   Mundur wojskowy jest to carska skora,
   Car rosnie, zyje i - gnije zolnierzem.
   Ledwie z kolebki dziecko wyjdzie carskie,
   Zaraz do tronu zrodzony paniczyk
   Ma za stroj kurtki kozackie, huzarskie,
   A za zabawke szabelke i - biczyk.
   Sylabizujac szabelka wywija
   I nia wskazuje na ksiazce litery;
   Kiedy go tanczyc ucza guwernery,
   Biezy kiem takty muzyki wybija.
   Doroslszy, cala jest jego zabawa
   Zbierac zolnierzy do swojej komnaty,
   Komenderowac na lewo, na prawo,
   I wprawiac pulki w musztre - i pod baty.
   Tak sie car kazdy do tronu sposobil,
   Stad ich Europa boi sie i chwali;
   Slusznie z Krasickim starzy powiadali:
   "Madry przegadal, ale glupi pobil".
   Piotra Wielkiego niechaj pamiec zyje,
   Pierwszy on odkryl te Caropedyje.
   Piotr wskazal carom do wielkosci droge;
   Widzial on madre Europy narody
   I rzekl: "Rosyje zeuropejczyc moge,
   Obetne suknie i ogole brody".
   Rzekl - i wnet poly bojarow, kniazikow
   Scieto jak szpaler francuskiego sadu;
   Rzekl - i wnet brody kupcow i muzykow
   Sypia sie chmura jak liscie od gradu.
   Piotr zaprowadzil bebny i bagnety,
   Postawil turmy, urzadzil kadety,
   Kazal na dworze tanczyc menuety
   I do towarzystw gwaltem wwiodl kobiety;
   I na granicach poosadzal straze,
   I lancuchami pozamykal porty,
   Utworzyl senat, szpiegi, dygnitarze,
   Odkupy wodek, czyny i paszporty;
   Ogolil, umyl i ustroil chlopa,
   Dal mu bron w rece, kieszen narublowal
   I zadziwiona krzyknela Europa:
   "Car Piotr Rosyja ucywilizowal".
   Zostalo tylko dla nastepnych carow
   Przylewac klamstwa w brudne gabinety,
   Przysylac w pomoc despotom bagnety,
   Wyprawic kilka rzezi i pozarow;
   Zagrabiac cudze dokola dzierzawy,
   Skradac poddanych, placic cudzoziemcow,
   By zyskac oklask Francuzow i Niemcow,
   Ujsc za rzad silny, madry i laskawy.
   Niemcy, Francuzi, zaczekajcie nieco!
   Bo gdy wam w uszy zabrzmi huk ukazow,
   Gdy knutow grady na karki wam zleca,
   Gdy was pozary waszych miast oswieca,
   A wam natenczas zabraknie wyrazow;
   Gdy car rozkaze ubostwiac i slawic
   Sybir, kibitki, ukazy i knuty
   Chyba bedziecie cara piesnia bawic,
   Waryjowana na dzisiejsze nuty.
   Car jak kregielna kula miedzy szyki
   Wlecial i spytal o zdrowie gawiedzi;
   "Zdrowia ci zyczym", szepca wojownik!,
   Ich szepty byly jak mruk stu niedzwiedzi.
   Dal rozkaz - rozkaz wymknal sie przez zeby
   I wpadl jak pilka w usta komendanta,
   I potem gnany od geby do geby
   Na ostatniego upada szerzanta.
   Jeknely bronie, szczeknely palasze
   I wszystko bylo zmieszane w odmecie:
   Na linijowym kto widzial okrecie
   Ogromny kociol, w ktorym robia kasze,
   Kiedy wen woda z pompy jako z rzeczki
   Bucha, a w wode sypie majtkow rzesza
   Za jednym razem krup ze cztery beczki,
   Potem dziesiatkiem wiosel w kotle miesza;
   Kto zna francuska izbe deputatow,
   Wieksza i stokroc burzliwsza od kotla,
   Kiedy w nie projekt komisyja wmiotla
   I juz nadchodzi godzina debatow:
   Cala Europa, czujac z dawna glody,
   Mysli, ze dla niej tam warza swobody;
   Juz liberalizm z ust jako z pomp bucha;
   Ktos tam o wierze wspomnial na poczatku,
   Izba sie burzy, szumi i nie slucha;
   Ktos wspomnial wolnosc, lecz nie zrobil wrzatku,
   Ktos wreszcie wspomnial o krolow zamiarach,
   O biednych ludach, o despotach, carach,
   Izba znudzona krzyczy: "Do porzadku!"
   Az tu minister skarbu, jakby z dragiem,
   Wbiega z ogromnym budzetu wyciagiem,
   Zaczyna mieszac mowa o procentach,
   O clach, oplatach, stemplach, remanentach;
   Izba wre, huczy i kipi, i pryska,
   I szumowiny az pod niebo ciska;
   Ludy sie ciesza/ gabinety strasza,
   Az sie dowiedza wszyscy na ostatku,
   Ze byla mowa tylko - o podatku.
   Kto tedy widzial owy kociol z kasza
   Lub owa izbe - ten latwo zrozumie,
   Jaki gwar powstal" w tylu pulkow tlumie,
   Gdy rozkaz carski wlecial w srodek kupy.
   Wtem trzystu bebnow ozwaly sie huki,
   I jak lod Newy gdy prysnie na sztuki,
   Piechota w dlugie porznela sie slupy.
   Kolumny jedne za drugimi daza,
   Przed kazda beben i komendant wola;
   Car stal jak slonce, a pulki dokola
   Jako planety tocza sie i kraza.
   Wtem car wypuscil stado adiutantow,
   Jak wroble z klatki albo psy ze smyczy;
   Kazdy z nich leci, jak szalony krzyczy,
   Wrzask jeneralow, majorow, szerzantow,
   Huk tarabanow, piski muzykantow
   Nagle piechota, jak lina kotwicy
   Z klebow rozwita, wyciaga sie sznurem;
   Sciany idacej pulkami konnicy
   Lacza sie, wiaza, jednym staja murem.
   Jakie zas dalej byly tam obroty,
   Jak jazda racza i niezwyciezona
   Leciala obses na karki piechoty:
   Jak kundlow psiarnia traba poduszczona
   Na zwiazanego niedzwiedzia uderza,
   Widzac, ze w kluby ujeto pysk zwierza
   Jak sie piechota kupi, sciska, kurczy,
   Nadstawia bronie jako igly jeza,
   Ktory poczuje, ze pies nad nim burczy;
   Jak wreszcie jazda w ostatnim poskoku
   Targniona smycza powsciagnela kroku;
   I jak harmaty w przod i w tyl ciagano,
   Jak po francusku, po rusku lajano,
   Jak w areszt brano, po karkach trzepano,
   Jak tam marzniono i z koni spadano,
   I jak carowi w koncu winszowano
   Czuje te wielkosc, bogactwo przedmiotu!
   Gdybym mogl opiac, wslawilbym me imie,
   Lecz muza moja jak bomba w pol lotu
   Spada i gasnie w prozaicznym rymie,
   I srod glownego manewrow obrotu,
   Jak Homer w walce bogow - ja - ach, drzymie.
   Juz przerobiono wojskiem wszystkie ruchy,
   O ktorych tylko car czytal lub slyszal;
   Srod zgrai widzow juz sie gwar uciszal,
   Juz i sukmany, delije, kozuchy,
   Co sie czernily gesto wkolo placu,
   Rozpelzaly sie kazda w swoje strone,
   I wszystko bylo zmarzle i znudzone
   Juz zastawiano sniadanie w palacu.
   Ambasadory zagranicznych rzadow,
   Ktorzy pomimo i mrozu, i nudy,
   Dla laski carskiej nie chybia przegladow
   I co dzien krzycza: "o dziwy! o cudy!"
   Juz powtorzyli raz tysiaczny drugi
   Z nowym zapalem dawne komplementy:
   Ze car jest taktyk w planach niepojety,
   Ze wielkich wodzow ma na swe uslugi,
   Ze kto nie widzial, nigdy nie uwierzy,
   Jaki tu zapal i mestwo zolnierzy.
   Na koniec byla rozmowa skonczona
   Zwyczajnym smiechem z glupstw Napoleona;
   I na zegarek juz kazdy spozieral,
   Bojac sie dalszych galopow i klusow;
   Bo mroz dociskal dwudziestu gradusow,
   Dusila nuda i glod juz doskwieral.
   Lecz car stal jeszcze i dawal rozkazy;
   Swe pulki siwe, kare i bulane
   Puszcza, wstrzymuje po dwadziescie razy;
   Znowu piechote przedluza jak sciane,
   Znowu ja sciska w czworobok zawarty
   I znowu na ksztalt wachlarza roztacza.
   Jak stary szuler, choc juz nie ma gracza,
   Miesza i zbiera, i znow miesza karty;
   Choc towarzystwo samego zostawi,
   On sie sam z soba kartami zabawi.
   Az sam sie znudzil, konia nagle zwrocil
   I w jeneralow ukryl sie natloku;
   Wojsko tak stalo, jak je car porzucil,
   I dlugo z miejsca nie ruszylo kroku.
   Az traby, bebny daly znak nareszcie:
   Jazda, piechota, dlugich kolumn dwiescie
   Plyna i tona w glebi ulic miejskich
   Jakze zmienione, niepodobne wcale
   Do owych bystrych potokow alpejskich,
   Co ryczac metne wala sie po skale,
   Az w jezior jasnym spotkaja sie lonie
   I tam odpoczna, i oczyszcza wody,
   A potem z lekka nowymi wychody
   Blyskaja, toczac szmaragdowe tonie.
   Tu pulki weszly czerstwe, czyste, biale;
   Wyszly zziajane i oblane potem,
   Roztopionymi sniegi poczerniale,
   Brudne spod lodu wydeptanym blotem.
   Wszyscy odeszli: widze i aktory.
   Na placu pustym, samotnym zostalo
   Dwadziescie trupow: ten ubrany bialo,
   Zolnierz od jazdy; tamtego ubiory
   Nie zgadniesz jakie, tak do sniegu wbity
   I stratowany konskimi kopyty.
   Ci zmarzli, stojac przed frontem jak slupy,
   Wskazujac pulkom droge i cel biegu;
   Ten sie zmyliwszy w piechoty szeregu
   Dostal w leb kolba i padl miedzy trupy.
   Biora ich z ziemi policejskie slugi
   I niosa chowac; martwych, rannych spolem
   Jeden mial zebra zlamane, a drugi
   Byl wpol harmatnym przejechany kolem;
   Wnetrznosci ze krwia wypadly mu z brzucha,
   Trzykroc okropnie spod harmaty krzyknal,
   Lecz major wola: "Milcz, bo car nas slucha";
   Zolnierz tak sluchac majora przywyknal,
   Ze zeby zacial; nakryto co zywo
   Rannego plaszczem, bo gdy car przypadkiem
   Z rana jest takiej naglej smierci swiadkiem
   I widzi na czczo skrwawione miesiwo
   Dworzanie czuja w nim zmiane humoru,
   Zly, opryskliwy powraca do dworu,
   Tam go czekaja z sniadaniem nakrylem,
   A jesc nie moze miesa z apetytem.
   Ostatni ranny wszystkich bardzo zdziwil:
   Grozono, bito, prozna grozba, kara,
   Jeneralowi nawet sie sprzeciwil,
   I jeczal glosno - klal samego cara.
   Ludzie niezwyklym przerazeni krzykiem
   Zbiegli sie nad tym parad meczennikiem.
   Mowia, ze jechal z dowodcy rozkazem,
   Wtem kon mu stanal jak gdyby zaklety,
   A z tylu wlecial caly szwadron razem;
   Zlamano konia, i zolnierz zepchniety
   Lezal pod jazda plynaca korytem;
   Ale od ludzi litosciwsze konie:
   Skakal przez niego szwadron po szwadronie,
   Jeden kon tylko trafil wen kopytem
   I zlamal ramie; kosc na wpol rozpadla
   Przedarla mundur i ostrzem sterczala
   Z zielonej sukni, strasznie, trupio biala,
   I twarz zolnierza rownie jak kosc zbladla;
   Lecz sil nie stracil: wznosil druga reke
   To ku niebiosom, to widzow gromady
   Zdawal sie wzywac i mimo swa meke
   Dawal im glosno, dlugo jakies rady.
   Jakie? nikt nie wie, nie mowia przed nikim.
   Bojac sie szpiegow sluchacze uciekli
   I tyle tylko pytajacym rzekli,
   Ze ranny mowil zlym ruskim jezykiem;
   Kiedy niekiedy slychac bylo w gwarze:
   "Car, cara, caru" - cos mowil o carze.
   Chodzily wiesci, ze zolnierz zdeptany
   Byl mlodym chlopcem, rekrutem, Litwinem,
   Wielkiego rodu, ksiecia, grata synem;
   Ze ze szkol gwaltem w rekruty oddany,
   I ze dowodzca, nie lubiac Polaka,
   Dal mu umyslnie dzikiego rumaka,
   Mowiac: "Niech skreci szyje Lach sobaka".
   Kto byl, nie wiedza, i po tym zdarzeniu
   Nikt nie poslyszal o jego imieniu;
   Ach! kiedys tego imienia, o carze,
   Beda szukali po twoim sumnieniu.
   Diabel je posrod tysiacow ukaze,
   Ktores ty w minach podziemnych osadzil,
   Wrzucil pod konie, myslac, zes je zgladzil.
   Nazajutrz z dala za placem slyszano
   Psa gluche wycie - czerni sie cos w sniegu;
   Przybiegli ludzie, trupa wygrzebano;
   On po paradzie zostal na noclegu.
   Trup na pol chlopski, na poly wojskowy,
   Z glowa strzyzona, ale z broda dluga,
   Mial czapke z futrem i plaszcz mundurowy,
   I byl zapewne oficerskim sluga.
   Siedzial na wielkim futrze swego pana,
   Tu zostawiony, tu rozkazu czekal,
   I zmarzl, i sniegu juz mial za kolana.
   Tu go pies wierny znalazl i oszczekal.
   Zmarznal, a w futro nie okryl sie cieple;
   Jedna zrenica sniegiem zasypana,
   Lecz drugie oko otwarte, choc skrzeple,
   Na plac obrocil: czekal stamtad pana!
   Pan kazal siedziec i sluga usiadzie,
   Kazal nie ruszac z miejsca, on nie ruszy,
   I nie powstanie - az na strasznym sadzie;
   I dotad wierny panu, choc bez duszy,
   Bo dotad reka trzyma panska szube
   Pilnujac, zeby jej nie ukradziono;
   Druga chcial reke ogrzac, ukryc w lono,
   Lecz juz nie weszly pod plaszcz palce grube.
   I pan go dotad nie szukal, nie pytal!
   Czy malo dbaly, czy nadto ostrozny
   Zgaduja, ze to oficer podrozny;
   Ze do stolicy niedawno zawital,
   Nie z powinnosci chodzil na parady,
   Lecz by pokazac swieze epolety
   Moze z przegladow poszedl na obiady,
   Moze na niego mrugnely kobiety,
   Moze gdzie wstapil do kolegi gracza
   I nad kartami - zapomnial brodacza;
   Moze sie wyrzekl i futra, i slugi,
   By nie rozglosic, ze mial szube z soba;
   Ze nie mogl zimna wytrzymac jak drugi,
   Gdy je car carska wytrzymal osoba;
   Boby mowiono: jezdzi nieformalnie
   Na przeglad z szuba! - mysli liberalnie.
   O biedny chlopie! heroizm, smierc taka,
   Jest psu zasluga, czlowiekowi grzechem.
   Jak cie nagrodza? pan powie z usmiechem,
   Zes byl do zgonu wierny - jak sobaka.
   O biedny chlopie! za coz mi lza plynie
   I serce bije, myslac o twym czynie:
   Ach, zal mi ciebie, biedny Slowianinie!
   Biedny narodzie! zal mi twojej doli,
   Jeden znasz tylko heroizm - niewoli.
   DZIEN PRZED POWODZIA PETERSBURSKA 1824
   OLESZKIEWICZ
   Gdy sie najtezszym mrozem niebo zarzy,
   Nagle zsinialo, plamami czernieje,
   Podobne zmarzlej nieboszczyka twarzy,
   Ktora sie w izbie przed piecem rozgrzeje,
   Ale nabrawszy ciepla, a nie zycia,
   Zamiast oddechu zionie para gnicia.
   Wiatr zawial cieply. - Owe slupy dymow,
   Ow gmach powietrzny jak miasto olbrzymow,
   Niknac pod niebem jak czarow widziadlo,
   Runelo w gruzy i na ziemie spadlo:
   I dym rzekami po ulicach plynal,
   Zmieszany z para ciepla i wilgotna;
   Snieg zaczal topniec - i nim wieczor minal,
   Oblewal bruki rzeka Stygu blotna.
   Sanki uciekly, kocze i landary
   Zerwano z plozow; grzmia po bruku kola;
   Lecz posrod mroku i dymu, i pary
   Oko pojazdow rozroznic nie zdola;
   Widac je tylko po latarek blyskach,
   Jako plomyki bledne na bagniskach.
   Szli owi mlodzi podrozni nad brzegiem
   Ogromnej Newy; lubia isc o zmroku,
   Bo czynownikow unikna widoku
   I w pustym miejscu nie zejda sie z szpiegiem.
   Szli obcym z soba gadajac jezykiem;
   Czasem piesn jakas obca z cicha nuca,
   Czasami stana i oczy obroca,
   Czy kto nie slucha? - nie zeszli sie z nikim.
   Nucac bladzili nad Newy korytem,
   Ktore sie ciagnie jak alpejska sciana,
   Az sie wstrzymali, gdzie miedzy granitem
   Ku rzece droga spada wyrabana.
   Stamtad, na dole, ujrzeli z daleka
   Nad brzegiem wody z latarka czlowieka:
   Nie szpieg, bo tylko sledzil czegos w wodzie,
   Ani przewoznik, ktoz plywa po lodzie?
   Nie jest rybakiem, bo nic nie mial w reku
   Oprocz latarki i papierow peku.
   Podeszli blizej, on nie zwrocil oka,
   Wyciagal powroz, ktory w wode zwisal,
   Wyciagnal, wezly zliczyl i zapisal;
   Zdawal sie mierzyc, jak woda gleboka.
   Odblask latarki odbity od lodu
   Oblewa jego ksiegi tajemnicze
   I pochylone nad swieca oblicze
   Zolte jak oblok nad sloncem zachodu:
   Oblicze piekne, szlachetne, surowe.
   Okiem tak pilnie w swojej ksiedze czytal,
   Ze slyszac obcych kroki i rozmowe
   Tuz ponad soba, kto sa, nie zapytal,
   I tylko z reki lekkiego skinienia
   Widac, ze prosi, wymaga milczenia.
   Cos tak dziwnego bylo w reki ruchu,
   Ze choc podrozni tuz nad nim staneli,
   Patrzac i szepcac, i smiejac sie w duchu,
   Umilkli wszyscy, przerwac mu nie smieli.
   Jeden w twarz spojrzal i poznal, i krzyknal:
   "To on!" - i ktoz on? - Polak, jest malarzem,
   Lecz go wlasciwiej nazywac guslarzem,
   Bo dawno od farb i pedzla odwyknal,
   Biblija tylko i kabale bada,
   I mowia nawet, ze z duchami gada.
   Malarz tymczasem wstal, pisma swe zlozyl
   I rzekl, jak gdyby rozmawiajac z soba:
   "Kto jutra dozyl, wielkich cudow dozyl;
   Bedzie to druga, nie ostatnia proba;
   Pan wstrzasnie szczeble asurskiego tronu,
   Pan wstrzasnie grunty miasta Babilonu;
   Lecz trzecia widziec. Panie! nie daj czasu!"
   Rzekl i podroznych zostawil u wody,
   A sam z latarka z wolna szedl przez schody
   I zniknal wkrotce za parkan terasu.
   Nikt nie zrozumial, co ta mowa znaczy;
   Jedni zdumieni, drudzy rozsmieszeni,
   Wszyscy krzykneli: "Nasz guslarz dziwaczy",
   I chwile jeszcze stojac posrod cieni,
   Widzac noc pozna, chlodna i burzliwa,
   Kazdy do domu powracal co zywo.
   Jeden nie wrocil, lecz na schody skoczyl
   I biegl terasem; nie widzial czlowieka,
   Tylko latarke jego z dala zoczyl,
   Jak bledna gwiazda swiecila z daleka.
   Chociaz w malarza nie zajrzal oblicze,
   Choc nie doslyszal, co o nim mowili,
   Ale dzwiek glosu, slowa tajemnicze
   Tak nim wstrzasnely! - przypomnial po chwili,
   Ze glos ten slyszal, i biegl co mial mocy
   Nieznana droga srod sloty, srod nocy.
   Latarka predko niesiona mignela,
   Coraz mniej szata, zakryta mgly mrokiem
   Zdala sie gasnac; wtem nagle stanela
   W posrodku pustek na placu szerokiem.
   Podrozny kroki podwoil, dobiega;
   Na placu lezal wielki stos kamieni,
   Na jednym glazie malarza spostrzega:
   Stal nieruchomy posrod nocnych cieni.
   Glowa odkryta, odslonione barki,
   A prawa reka wzniesiona do gory,
   I widac bylo z kierunku latarki,
   Ze patrzyl w dworca cesarskiego mury.
   I w murach jedno okno w samym rogu
   Blyszczalo swiatlem; to swiatlo on badal,
   Szeptal ku niebu, jak modlac sie Bogu,
   Potem glos podniosl i sam z soba gadal.
   "Ty nie spisz, carze! noc juz wkolo glucha,
   Spia juz dworzanie - a ty nie spisz, carze;
   Jeszcze Bog laskaw poslal na cie ducha,
   On cie w przeczuciach ostrzega o karze.
   Lecz car chce zasnac, gwaltem oczy zmruza,
   Zasnie gleboko - dawniej ilez razy
   Byl ostrzegany od aniola stroza
   Mocniej, dobitniej, sennymi obrazy.
   On tak zly nie byl, dawniej byl czlowiekiem;
   Powoli wreszcie zszedl az na tyrana,
   Anioly Panskie uszly, a on z wiekiem
   Coraz to glebiej wpadal w moc szatana.
   Ostatnia rade, to przeczucie ciche,
   Wybije z glowy jak marzenie liche;
   Nazajutrz w dume wzbija go pochlebce
   Wyzej i wyzej, az go szatan zdepce...
   Ci w niskich domkach nikczemni poddani
   Naprzod za niego beda ukarani;
   Bo piorun, w martwe gdy bije zywioly,
   Zaczyna z wierzchu, od gory i wiezy,
   Lecz miedzy ludzmi naprzod bije w doly
   I najmniej winnych najpierwej uderzy...
   Usneli w pjanstwie, w swarach lub w rozkoszy,
   Zbudza sie jutro - biedne czaszki trupie!
   Spijcie spokojnie jak zwierzeta glupie,
   Nim was gniew Panski jak mysliwiec sploszy,
   Tepiacy wszystko, co w kniei spotyka,
   Az dojdzie w koncu do legowisk dzika.
   Slysze! - tam! - wichry - juz wytknely glowy
   Z polarnych lodow, jak morskie straszydla;
   Juz sobie z chmury porobili skrzydla,
   Wsiedli na fale, zdjeli jej okowy;
   Slysze! - juz morska otchlan rozchelznana
   Wierzga i gryzie lodowe wedzidla,
   Juz mokra szyje pod obloki wzdyma;
   Juz! - jeszcze jeden, jeden lancuch trzyma
   Wkrotce rozkuja - slysze mlotow kucie..."
   Rzekl i postrzeglszy, ze ktos slucha z boku,
   Zadmuchnal swiece i przepadl w pomroku.
   Blysnal i zniknal jak nieszczesc przeczucie,
   Ktore uderzy w serce, niespodziane,
   I przejdzie straszne - lecz nie zrozumiane.
   Koniec Ustepu
   DO PRZYJACIOL MOSKALI
   Wy, czy mnie wspominacie! ja, ilekroc marze
   O mych przyjaciol smierciach, wygnaniach, wiezieniach,
   I o was mysle: wasze cudzoziemskie twarze
   Maja obywatelstwa prawo w mych marzeniach.
   Gdziez wy teraz? Szlachetna szyja Rylejewa,
   Ktoram jak bratnia sciskal carskimi wyroki
   Wisi do hanbiacego przywiazana drzewa;
   Klatwa ludom, co swoje morduja proroki.
   Ta reka, ktora do mnie Bestuzew wyciagnal,
   Wieszcz i zolnierz, ta reka od piora i broni
   Oderwana, i car ja do taczki zaprzagnal;
   Dzis w minach ryje, skuta obok polskiej dloni.
   Innych moze dotknela srozsza niebios kara;
   Moze kto z was urzedem, orderem zhanbiony,
   Dusze wolna na wieki przedal w laske cara
   I dzis na progach jego wybija poklony.
   Moze platnym jezykiem tryumf jego slawi
   I cieszy sie ze swoich przyjaciol meczenstwa,
   Moze w ojczyznie mojej moja krwia sie krwawi
   I przed carem, jak z zaslug, chlubi sie z przeklestwa.
   Jesli do was, z daleka, od wolnych narodow,
   Az na polnoc zaleca te piesni zalosne
   I odezwa sie z gory nad kraina lodow,
   Niech wam zwiastuja wolnosc, jak zurawie wiosne.
   Poznacie mie po glosie; pokim byl w okuciach,
   Pelzajac milczkiem jak waz, ludzilem despote,
   Lecz wam odkrylem tajnie zamkniete w uczuciach
   I dla was mialem zawsze golebia prostote.
   Teraz na swiat wylewam ten kielich trucizny,
   Zraca jest i palaca mojej gorycz mowy,
   Gorycz wyssana ze krwi i z lez mej ojczyzny,
   Niech zrze i pali, nie was, lecz wasze okowy.
   Kto z was podniesie skarge, dla mnie jego skarga
   Bedzie jak psa szczekanie, ktory tak sie wdrozy
   Do cierpliwie i dlugo noszonej obrozy,
   Ze w koncu gotow kasac reke, co ja targa.
   Koniec
   А.С. Пушкин
   МЕДНЫЙ ВСАДНИК
   ПЕТЕРБУРГСКАЯ ПОВЕСТЬ
   ПРЕДИСЛОВИЕ
   Происшествие, описанное в сей повести, основано на истине. Подробности наводнения заимствованы из тогдашних журналов. Любопытные могут справиться с известием, составленным В. И. Берхом.
   ВСТУПЛЕНИЕ
   На берегу пустынных волн
   Стоял он, дум великих полн,
   И вдаль глядел. Пред ним широко
   Река неслася; бедный челн
   По ней стремился одиноко.
   По мшистым, топким берегам
   Чернели избы здесь и там,
   Приют убогого чухонца;
   И лес, неведомый лучам
   В тумане спрятанного солнца,
   Кругом шумел.
   И думал он:
   Отсель грозить мы будем шведу.
   Здесь будет город заложен
   Назло надменному соседу.
   Природой здесь нам суждено
   В Европу прорубить окно,[1]
   Ногою твердой стать при море.
   Сюда по новым им волнам
   Все флаги в гости будут к нам
   И запируем на просторе.
   Прошло сто лет, и юный град,
   Полнощных стран краса и диво,
   Из тьмы лесов, из топи блат
   Вознесся пышно, горделиво;
   Где прежде финский рыболов,
   Печальный пасынок природы,
   Один у низких берегов
   Бросал в неведомые воды
   Свой ветхий невод, ныне там
   По оживленным берегам
   Громады стройные теснятся
   Дворцов и башен; корабли
   Толпой со всех концов земли
   К богатым пристаням стремятся;
   В гранит оделася Нева;
   Мосты повисли над водами;
   Темно-зелеными садами
   Ее покрылись острова,
   И перед младшею столицей
   Померкла старая Москва,
   Как перед новою царицей
   Порфироносная вдова.
   Люблю тебя, Петра творенье,
   Люблю твой строгий, стройный вид,
   Невы державное теченье,
   Береговой ее гранит,
   Твоих оград узор чугунный,
   Твоих задумчивых ночей
   Прозрачный сумрак, блеск безлунный,
   Когда я в комнате моей
   Пишу, читаю без лампады,
   И ясны спящие громады
   Пустынных улиц, и светла
   Адмиралтейская игла,
   И, не пуская тьму ночную
   На золотые небеса,
   Одна заря сменить другую
   Спешит, дав ночи полчаса.[2]
   Люблю зимы твоей жестокой
   Недвижный воздух и мороз,
   Бег санок вдоль Невы широкой,
   Девичьи лица ярче роз,
   И блеск и шум и говор балов,
   А в час пирушки холостой
   Шипенье пенистых бокалов
   И пунша пламень голубой.
   Люблю воинственную живость
   Потешных Марсовых полей,
   Пехотных ратей и коней
   Однообразную красивость,
   В их стройно зыблемом строю
   Лоскутья сих знамен победных,
   Сиянье шапок этих медных,
   Насквозь простреленных в бою.
   Люблю, военная столица,
   Твоей твердыни дым и гром,
   Когда полнощная царица
   Дарует сына в царской дом,
   Или победу над врагом
   Россия снова торжествует,
   Или, взломав свой синий лед,
   Нева к морям его несет,
   И чуя вешни дни, ликует.
   Красуйся, град Петров, и стой
   Неколебимо, как Россия,
   Да умирится же с тобой
   И побежденная стихия;
   Вражду и плен старинный свой
   Пусть волны финские забудут
   И тщетной злобою не будут
   Тревожить вечный сон Петра!
   Была ужасная пора,
   Об ней свежо воспоминанье...
   Об ней, друзья мои, для вас
   Начну свое повествованье.
   Печален будет мой рассказ.
   * ЧАСТЬ ПЕРВАЯ *
   Над омраченным Петроградом
   Дышал ноябрь осенним хладом.
   Плеская шумною волной
   В края своей ограды стройной,
   Нева металась, как больной
   В своей постеле беспокойной.
   Уж было поздно и темно;
   Сердито бился дождь в окно,
   И ветер дул, печально воя.
   В то время из гостей домой
   Пришел Евгений молодой...
   Мы будем нашего героя
   Звать этим именем. Оно
   Звучит приятно; с ним давно
   Мое перо к тому же дружно.
   Прозванья нам его не нужно,
   Хотя в минувши времена
   Оно, быть может, и блистало,
   И под пером Карамзина
   В родных преданьях прозвучало;
   Но ныне светом и молвой
   Оно забыто. Наш герой
   Живет в Коломне; где-то служит,
   Дичится знатных и не тужит
   Ни о почиющей родне,
   Ни о забытой старине.
   Итак, домой пришед, Евгений
   Стряхнул шинель, разделся, лег.
   Но долго он заснуть не мог
   В волненьи разных размышлений.
   О чем же думал он? о том,
   Что был он беден, что трудом
   Он должен был себе доставить
   И независимость и честь;
   Что мог бы Бог ему прибавить
   Ума и денег. Что ведь есть
   Такие праздные счастливцы,
   Ума недальнего ленивцы,
   Которым жизнь куда легка!
   Что служит он всего два года;
   Он также думал, что погода
   Не унималась; что река
   Все прибывала; что едва ли
   С Невы мостов уже не сняли
   И что с Парашей будет он
   Дни на два, на три разлучен.
   Евгений тут вздохнул сердечно
   И размечтался как поэт:
   Жениться? Ну... зачем же нет?
   Оно и тяжело, конечно,
   Но что ж, он молод и здоров,
   Трудиться день и ночь готов;
   Он кое-как себе устроит
   Приют смиренный и простой
   И в нем Парашу успокоит.
   "Пройдет, быть может, год другой
   Местечко получу - Параше
   Препоручу хозяйство наше
   И воспитание ребят...
   И станем жить - и так до гроба
   Рука с рукой дойдем мы оба,
   И внуки нас похоронят..."
   Так он мечтал. И грустно было
   Ему в ту ночь, и он желал,
   Чтоб ветер выл не так уныло
   И чтобы дождь в окно стучал
   Не так сердито...
   Сонны очи
   Он наконец закрыл. И вот
   Редеет мгла ненастной ночи
   И бледный день уж настает...[3]
   Ужасный день!
   Нева всю ночь
   Рвалася к морю против бури,
   Не одолев их буйной дури...
   И спорить стало ей невмочь...
   Поутру над ее брегами
   Теснился кучами народ,
   Любуясь брызгами, горами
   И пеной разъяренных вод.
   Но силой ветров от залива
   Перегражденная Нева
   Обратно шла, гневна, бурлива,
   И затопляла острова.
   Погода пуще свирепела,
   Нева вздувалась и ревела,
   Котлом клокоча и клубясь,
   И вдруг, как зверь остервенясь,
   На город кинулась. Пред нею
   Все побежало. Все вокруг
   Вдруг опустело - воды вдруг
   Втекли в подземные подвалы,
   К решеткам хлынули каналы,
   И всплыл Петрополь, как тритон,
   По пояс в воду погружен.
   Осада! приступ! злые волны,
   Как воры, лезут в окна. Челны
   С разбега стекла бьют кормой.
   Лотки под мокрой пеленой,
   Обломки хижин, бревны, кровли,
   Товар запасливой торговли,
   Пожитки бледной нищеты,
   Грозой снесенные мосты,
   Гроба с размытого кладбища
   Плывут по улицам!
   Народ
   Зрит Божий гнев и казни ждет.
   Увы! все гибнет: кров и пища!
   Где будет взять?
   В тот грозный год
   Покойный царь еще Россией
   Со славой правил. На балкон
   Печален, смутен, вышел он
   И молвил: "С Божией стихией
   Царям не совладеть". Он сел
   И в думе скорбными очами
   На злое бедствие глядел.
   Стояли стогны озерами
   И в них широкими реками
   Вливались улицы. Дворец
   Казался островом печальным.
   Царь молвил - из конца в конец,
   По ближним улицам и дальным
   В опасный путь средь бурных вод
   Его пустились генералы[4]
   Спасать и страхом обуялый
   И дома тонущий народ.
   Тогда, на площади Петровой,
   Где дом в углу вознесся новый,
   Где над возвышенным крыльцом
   С подъятой лапой, как живые,
   Стоят два льва сторожевые,
   На звере мраморном верхом,
   Без шляпы, руки сжав крестом,
   Сидел недвижный, страшно бледный
   Евгений. Он страшился, бедный,
   Не за себя. Он не слыхал,
   Как подымался жадный вал,
   Ему подошвы подмывая,
   Как дождь ему в лицо хлестал,
   Как ветер, буйно завывая,
   С него и шляпу вдруг сорвал.
   Его отчаянные взоры
   На край один наведены
   Недвижно были. Словно горы,
   Из возмущенной глубины
   Вставали волны там и злились,
   Там буря выла, там носились
   Обломки... Боже, Боже! там
   Увы! близехонько к волнам,
   Почти у самого залива
   Забор некрашеный, да ива
   И ветхий домик: там оне,
   Вдова и дочь, его Параша,
   Его мечта... Или во сне
   Он это видит? иль вся наша
   И жизнь ничто, как сон пустой,
   Насмешка неба над землей?
   И он, как будто околдован,
   Как будто к мрамору прикован,
   Сойти не может! Вкруг него
   Вода и больше ничего!
   И обращен к нему спиною
   В неколебимой вышине,
   Над возмущенною Невою
   Стоит с простертою рукою
   Кумир на бронзовом коне.
   * ЧАСТЬ ВТОРАЯ *
   Но вот, насытясь разрушеньем
   И наглым буйством утомясь,
   Нева обратно повлеклась,
   Своим любуясь возмущеньем
   И покидая с небреженьем
   Свою добычу. Так злодей,
   С свирепой шайкою своей
   В село ворвавшись, ломит, режет,
   Крушит и грабит; вопли, скрежет,
   Насилье, брань, тревога, вой!..
   И грабежом отягощенны,
   Боясь погони, утомленны,
   Спешат разбойники домой,
   Добычу на пути роняя.
   Вода сбыла, и мостовая
   Открылась, и Евгений мой
   Спешит, душою замирая,
   В надежде, страхе и тоске
   К едва смирившейся реке.
   Но торжеством победы полны,
   Еще кипели злобно волны,
   Как бы под ними тлел огонь,
   Еще их пена покрывала,
   И тяжело Нева дышала,
   Как с битвы прибежавший конь.
   Евгений смотрит: видит лодку;
   Он к ней бежит как на находку;
   Он перевозчика зовет
   И перевозчик беззаботный
   Его за гривенник охотно
   Чрез волны страшные везет.
   И долго с бурными волнами
   Боролся опытный гребец,
   И скрыться в глубь меж их рядами
   Всечасно с дерзкими пловцами
   Готов был челн - и наконец
   Достиг он берега.
   Несчастный
   Знакомой улицей бежит
   В места знакомые. Глядит,
   Узнать не может. Вид ужасный!
   Все перед ним завалено;
   Что сброшено, что снесено;
   Скривились домики, другие
   Совсем обрушились, иные
   Волнами сдвинуты; кругом,
   Как будто в поле боевом,
   Тела валяются. Евгений
   Стремглав, не помня ничего,
   Изнемогая от мучений,
   Бежит туда, где ждет его
   Судьба с неведомым известьем,
   Как с запечатанным письмом.
   И вот бежит уж он предместьем,
   И вот залив, и близок дом...
   Что ж это?...
   Он остановился.
   Пошел назад и воротился.
   Глядит... идет... еще глядит.
   Вот место, где их дом стоит;
   Вот ива. Были здесь вороты,
   Снесло их, видно. Где же дом?
   И полон сумрачной заботы
   Все ходит, ходит он кругом,
   Толкует громко сам с собою
   И вдруг, ударя в лоб рукою,
   Захохотал.
   Ночная мгла
   На город трепетный сошла;
   Но долго жители не спали
   И меж собою толковали
   О дне минувшем.
   Утра луч
   Из-за усталых, бледных туч
   Блеснул над тихою столицей,
   И не нашел уже следов
   Беды вчерашней; багряницей
   Уже прикрыто было зло.
   В порядок прежний все вошло.
   Уже по улицам свободным
   С своим бесчувствием холодным
   Ходил народ. Чиновный люд,
   Покинув свой ночной приют,
   На службу шел. Торгаш отважный
   Не унывая, открывал
   Невой ограбленный подвал,
   Сбираясь свой убыток важный
   На ближнем выместить. С дворов
   Свозили лодки.
   Граф Хвостов,
   Поэт, любимый небесами,
   Уж пел бессмертными стихами
   Несчастье Невских берегов.
   Но бедный, бедный мой Евгений...
   Увы! его смятенный ум
   Против ужасных потрясений