radyka?owie i radykalni kretyni nie tylko wierzNo w postкp, ale na domiar
z?ego ten postкp kochajNo, wyobra?ajNo sobie, ?e nie mogNo ?yж bez postкpu.
Dlatego, ?e postкp - poza wszystkim innym - to tanie samochody, u?ytkowa
elektronika i w ogуle mo?no?ж robiж mniej, za to zarabiaж wiкcej. I dlatego
rzNod jest zmuszony jednNo rкkNo... to znaczy nie rкkNo, rzecz jasna...
jednNo nogNo przyciskaж na hamulec, a drugNo na gaz. Jak wy?cigowy kierowca
na zakrкcie. Na hamulec - ?eby nie straciж w?adzy nad kierownicNo, a na gaz,
?eby nie straciж szybko?ci, bo inaczej jaki? tam demagog, entuzjasta postкpu
niezawodnie wypchnie z miejsca przy kierownicy.
- Trudno z panem dyskutowaж - uprzejmie powiedzia? Pawor.
- To niech pan nie dyskutuje - powiedzia? Wiktor. - Nie trzeba
dyskutowaж - prawda rodzi siк w dyskusji, niech jNo szlag trafi. - Czule
pog?aska? guz i uzupe?ni?. - ZresztNo, pewnie moje poglNody to skutek
ignorancji. Wszyscy uczeni sNo zwolennikami postкpu, a ja nie jestem
uczonym. Ja po prostu jestem do?ж znanym kuplecistNo.
- A dlaczego pan przez ca?y czas ?apie siк za kark? - zapyta? Pawor.
- Jaki? draс mi przy?o?y? - powiedzia? Wiktor. - Kastetem. Czy dobrze
mуwiк, Golem? Kastetem?
- Moim zdaniem kastetem - powiedzia? Golem. - ZresztNo mo?e to by?a
ceg?a.
- O czym wy opowiadacie? - zdziwi? siк Pawor. - Jakim kastetem? W tej
zatкch?ej dziurze?
- No widzi pan - pouczajNoco powiedzia? Wiktor. - Postкp!... Lepiej
znowu wypijmy za konserwatyzm.
Wezwano kelnera i jeszcze raz wypito za konserwatyzm. Wybi?a dziewiNota
i na sali pojawi?a siк znana para - m?ody mк?czyzna w bardzo silnych
okularach i jego d?ugi jak ?erdЯ wspу?towarzysz. Usiedli przy swoim stoliku,
zapalili stojNocNo lampк, pokornie rozejrzeli siк dooko?a i zaczкli
studiowaж jad?ospis. M?ody mк?czyzna znowu przyniуs? ze sobNo teczkк, teczkк
postawi? na wolne krzes?o obok siebie. Zawsze by? bardzo dobry dla swojej
teczki. Podyktowali kelnerowi zamуwienie, wyprostowali siк i wpatrzyli w
przestrzeс.
Dziwna para, pomy?la? Wiktor. ZdumiewajNoca dysproporcja. WyglNodajNo
jak w zepsutej lornetce - jeden w ogniskowej, wtedy drugi siк rozp?ywa i na
odwrуt. Idealna niezgodno?ж. Z m?odym mк?czyznNo w okularach mo?na by by?o
porozmawiaж o postкpie, a z wysokim - nie... Ale ja was zaraz uzgodniк.
Jakby mi was uzgodniж? No na przyk?ad powiedzmy... Jaki? tam narodowy bank,
podziemia... cement, beton, sygnalizacja... ten wysoki nabiera numer na
sejfie, stalowa konstrukcja obraca siк, wej?cie do skarbca stoi otworem,
obaj wchodzNo, wysoki nabiera numer na kolejnej tarczy, odsuwajNo siк drzwi
sejfu i m?ody po ?okieж zanurza siк w brylantach.
Doktor R. Kwadryga nagle siк rozp?aka? i z?apa? Wiktora za rкkк.
- Nocowaж - powiedzia?. - Do mnie. Co?
Wiktor niezw?ocznie nala? mu d?inu. R. Kwadryga wypi?, otar? nos
d?oniNo i kontynuowa?.
- Do mnie. Willa. Fontanna. Co?
- Fontanna - to nieЯle pomy?lane - zauwa?y? wymijajNoco Wiktor. - A co
jeszcze?
- Piwnica - smutnie powiedzia? R. Kwadryga. - ?lady. Bojк siк. Straszy.
Sprzedam. Chcesz?
- Lepiej podaruj - zaproponowa? Wiktor.
R. Kwadryga zamruga? powiekami. f
- Kiedy szkoda - powiedzia?.
- Kutwa - powiedzia? Wiktor z wyrzutem. - Taki by?e? od dziecka. Willi
mu szkoda! No to siк ud?aw swojNo willNo.
- Ty mnie nie kochasz - gorzko skonstatowa? doktor R. Kwadryga. - I
nikt.
- A pan prezydent? - agresywnie zapyta? Wiktor.
- "Prezydent - ojciec narodu" - o?ywiajNoc siк powiedzia? R..Kwadryga.
- Szkic w z?otych ramach... "Prezydent na pozycjach". Fragment obrazu
"Prezydent na ostrzeliwanych pozycjach".
- I co jeszcze? - zainteresowa? siк Wiktor.
- "Prezydent z p?aszczem" - powiedzia? R. Kwadryga z gotowo?ciNo. -
Panneau. Panorama. Wiktor, znudzony, odkroi? kawa?ek minogi i zaczNo?
s?uchaж Golema.
- A wiкc Pawor - mуwi? Golem. - Niech?e siк pan ode mnie odczepi. Co ja
jeszcze mogк zrobiж? Sprawozdanie panu przed?o?y?em. Paсski raport gotуw
jestem podpisaж. Chce siк paс skar?yж na wojskowych - niech siк pan skar?y.
Chce siк pan skar?yж na mnie...
- Wcale nie chcк siк na pana skar?yж - odpowiedzia? Pawor przyciskajNoc
d?oс do piersi.
- To niech siк pan nie skar?y.
- Ale proszк mi co? poradziж! Czy naprawdк nic mi pan nie mo?e
poradziж?
- Panowie - powiedzia? Wiktor. - Co za nudy. Ja ju? sobie idк.
Nikt nie zwrуci? na niego uwagi. OdsunNo? krzes?o, wsta? i czujNoc, ?e
jest ju? bardzo pijany, ruszy? w kierunku baru. ?ysy Teddy przeciera?
butelki i patrzy? na Wiktora bez zainteresowania.
- Jak zawsze? - zapyta?.
- Poczekaj - powiedzia? Wiktor. - O co to ja ciк chcia?em zapytaж...
Aha! Jak leci, Teddy?
- Deszcz - krуtko powiedzia? Teddy i nala? mu czystej.
- Przeklкta pogoda zrobi?a siк w naszym mie?cie - powiedzia? Wiktor i
opar? siк o ladк. - Jak na twoim barometrze?
Teddy wsunNo? rкkк pod ladк i wyjNo? "pogodnik". Wszystkie trzy ciernie
?ci?le przylega?y do b?yszczNocego, jakby polakierowanego trzpienia.
- Beznadziejnie - powiedzia? Teddy uwa?nie oglNodajNoc "pogodnik". -
Diabelski wymys?. - Nastкpnie doda? po chwili namys?u. - A w ogуle, to jeden
Bуg raczy wiedzieж, mo?e on ju? dawno siк zaciNo? - ktуry to ju? rok pada
deszcz, jak go sprawdziж?
- Mo?na pojechaж na Saharк - zaproponowa? Wiktor. Teddy u?miechnNo?
siк.
- ?mieszne - powiedzia?. - Ten wasz pan Fawor, ?mieszna sprawa,
proponuj e mi za tк sztuczkк dwie?cie koron.
- Pewnie po pijaku - powiedzia? Wiktor - poco to jemu...
- Tak mu w?a?nie powiedzia?em. - Teddy obrуci? "pogodnik" i podniуs? go
do prawego oka. - Nie oddam - oznajmi? kategorycznie. - Niech sobie sam
poszuka. - WsunNo? "pogodnik" pod ladк, popatrzy? jak Wiktor obraca w
palcach kieliszek i zawiadomi? go. - Twoja Diana przyje?d?a?a.
- Dawno? - niedbale zapyta? Wiktor.
- Jako? tak oko?o piNotej. Wziк?a skrzynkк koniaku; Roscheper wciNo?
bankietuje, nijak nie mo?e przestaж. Goni personel po koniak, nalana morda.
Pose? do parlamentu... Ty siк o niNo nie boisz?
Wiktor wzruszy? ramionami. Nagle zobaczy? Dianк obok siebie. Pojawi?a
siк przy barze w mokrym p?aszczu deszczowym z odrzuconym kapturem, nie
patrzy?a w stronк Wiktora, widzia? tylko jej profil i my?la?, ?e ze
wszystkich kobiet, ktуre zna? do tej pory, ta jest najpiкkniejsza i ?e ju?
nigdy wiкcej nie bкdzie takiej mia?. Diana sta?a oparta o ladк baru i twarz
mia?a bardzo bladNo i bardzo obojкtnNo i by?a najpiкkniejsza - wszystko w
niej by?o piкkne. Zawsze. I kiedy p?aka?a, i kiedy siк ?mia?a, kiedy siк
z?o?ci?a, kiedy by?o jej wszystko jedno, i nawet wtedy, kiedy marz?a a ju?
szczegуlnie - kiedy na niNo nachodzi?o.. . Ale siк zala?em, pomy?la? Wiktor
i pewnie jedzie ode mnie co najmniej jak od R. Kwadrygi. WydNo? dolnNo wargк
i chuchnNo? sobie pod nos. Nic nie poczu?.
- Drogi sNo mokre, ?liskie - mуwi? Teddy. - Mg?a... A poza tym powiadam
ci, ten Roscheper - to na pewno dziwkarz, stary cap.
- Roscheper jest impotentem - powiedzia? Wiktor nTachinalnie
prze?ykajNoc wуdkк.
- Ona ci tak powiedzia?a?
- Przestaс Teddy - powiedzia? Wiktor. - Odczep siк.
Teddy popatrzy? na niego uwa?nie, potem westchnNo?, odchrzNoknNo?,
przysiad? na piкtach, poszuka? czego? pod ladNo i postawi? przed Wiktorem
buteleczkк z amoniakiem i napoczкtNo paczkк herbaty. Wiktor spojrza? na
zegarek a potem przyglNoda? siк, jak Teddy niespiesznie bierze czystNo
szklankк, nalewa do niej sodowej, wpuszcza kilka kropli z buteleczki, wciNo?
rуwnie niespiesznie miesza szklanNo pa?eczkNo. Potem podsunNo? szklankк
Wiktorowi. Wiktor wypi?, powstrzyma? oddech i skrzywi? siк. Ostro obrzydliwy
i obrzydliwie ostry powiew amoniaku uderzy? w mуzg i rozla? siк gdzie? za
ga?kami oczu. Wiktor wciNognNo? nosem powietrze, ktуre nagle sta?o siк zimne
nie do zniesienia i zanurzy? palce w paczce z herbatNo...
- Dobra, Teddy - powiedzia?. - Dziкkujк. Zapisz na mуj rachunek co tam
trzeba. Tamci powiedzNo co trzeba. Idк.
Starannie prze?uwajNoc listki herbaty wrуci? do swojego stolika. M?ody
mк?czyzna w okularach ze swoim d?ugim wspу?towarzyszem spiesznie poch?aniali
kolacjк. Sta?a przed nimi jedna jedyna butelka - z miejscowNo wodNo
mineralnNo. Pawor i Golem zrobili sobie wolne miejsce na obrusie i grali w
ko?ci, a doktor R. Kwadryga objNo? rozczochranNo g?owк rкkami i monotonnie
mamrota?: "Legia Wolno?ci opokNo prezydenta". Mozaika... "W szczк?liwym dniu
imienin waszej ekscelencji"..., "Prezydent - ojcem naszych dzieci". Portret
- alegoria...
- Idк - powiedzia? Wiktor.
- Szkoda - powiedzia? Golem. - Ale ?yczк szczк?cia.
- Pozdrowienia dla Roschepera - powiedzia? Pawor puszczajNoc perskie
oko.
- "Pose? do parlamentu Roscheper Nant" - o?ywi? siк R. Kwadryga. -
Portret. Niedrogo. Do pasa. Wiktor wziNo? swojNo zapalniczkк, paczkк
papierosуw i poszed? do wyj?cia. Za jego plecami doktor R.
Kwadryga jasnym g?osem, o?wiadczy?: "Uwa?am panowie ?e czas, aby?my siк
poznali. Jestem Rem Kwadryga doktor honoris causa, ale na przyk?ad pana
sobie nie przypominam..." W drzwiach Wiktor zderzy? siк z grubym trenerem
dru?yny pi?ki no?nej "Bracia w sapiencji". Trener by? bardzo zatroskany,
bardzo mokry i zszed? Wiktorowi z drogi.

*

Autobus zatrzyma? siк i kierowca powiedzia?:
- Jeste?my na miejscu
- Sanatorium? - zapyta? Wiktor. Na zewnNotrz by?a mg?a, gкsta jak
mleko. Poch?ania?a ?wiat?o reflektorуw i nic nie by?o widaж.
- Sanatorium, sanatorium - wymrucza? kierowca zapalajNoc papierosa.
Wiktor podszed? pod drzwi i schodzNoc ze stopnia powiedzia?.
- Co za mg?a! Niж nie widzк.
- Poradzi pan sobie - obojкtnie obieca? kierowca i splunNo? przez okno.
- Te? sobie znaleЯli miejsce na sanatorium. W dzieс - mg?a, wieczorem -
mg?a. . .
- Szczк?liwej drogi - powiedzia? Wiktor.
Kierowca nie odpowiedzia?. Silnik zawy? i olbrzymi pusty autobus, ca?y
przeszklony, o?wietlony od ?rodka jak zamkniкty na noc supermarket,
zawrуci?, od razu przemieni? siк w plamк mкtnego ?wiat?a i odjecha? z
powrotem do miasta. Wiktor z trudem przesuwajNoc d?oсmi po siatce ogrodzenia
znalaz? bramк i na o?lep ruszy? alejNo. Teraz, kiedy jego oczy przywyk?y do
ciemno?ci, niezbyt wyraЯnie widzia? przed sobNo o?wietlone okna prawego
skrzyd?a i jakNo? szczegуlnie g?кbokNo ciemno?ж na miejscu lewego, gdzie
spali teraz utrudzeni ca?ym dniem na deszczu "Bracia w sapiencji". We mgle,
jakby przez watк, przenika?y normalne dЯwiкki - gra? adapter, brzкcza?y
naczynia, kto? ochryple wrzeszcza?. Wiktor szed?, starajNoc siк trzymaж
?rodka piaszczystej alejki, ?eby nie wpa?ж na jakNo? gipsowNo wazк. Butelkк
z d?inem troskliwie tuli? do piersi i by? bardzo ostro?ny, niemniej jednak
potknNo? siк o co? miкkkiego i parк krokуw przespacerowa? siк na czworakach.
Za plecami kto? ospale i sennie zaklNo?, ?e niby nale?a?oby po?wieciж.
Wiktor wymaca? w mroku upuszczonNo butelkк, znowu przytuli? jNo do piersi i
poszed? dalej wystawiajNoc przed siebie wolnNo rкkк... Po chwili zderzy? siк
z samochodem, po omacku ominNo? go i wpad? na nastкpny. Do diab?a, tu jest
ca?e stado samochodуw. Wiktor przeklinajNoc b?Noka? siк w?rуd nich jak w
labiryncie i d?ugo nie mуg? dotrzeж do niewyraЯnych ?wiate? oznaczajNocych
wej?cie do budynku. G?adkie boki samochodуw by?y wilgotne od skroplonej
mg?y. Gdzie? obok kto? chichota? i prуbowa? siк wyrwaж.
Tym razem w westybulu by?o pusto, nikt trzкsNoc t?ustym zadem nie bawi?
siк w chowanego, ani w komуrki do wynajкcia, nikt nie spa? w fotelach.
Wszкdzie poniewiera?y siк st?amszone p?aszcze, a jaki? dowcipni? powiesi?
kapelusz na fikusie. Wiktor czerwonym chodnikiem wszed? na pierwsze piкtro.
Grzmia?a muzyka. Po prawej stronie korytarza wszystkie drzwi do apartamentуw
pos?a do parlamentu by?y otwarte, dolatywa?y stamtNod t?uste zapachy
jedzenia, - papierosуw i zgrzanych cia?. Wiktor skrкci? w lewo, zapuka? do
pokoju Diany. Nikt siк nie odezwa?. Drzwi by?y zamkniкte, klucz tkwi? w
zamku. Wiktor wszed?, zapali? ?wiat?o i postawi? butelkк na stoliku obok
telefonu. Us?ysza? czyje? kroki, wyjrza? wiкc na korytarz. D?ugim i pewnym
krokiem oddala? siк ros?y mк?czyzna w czarnym, wieczorowym garniturze . Na
pode?cie zatrzyma? siк przed lustrem , uniуs? g?owк i poprawi? krawat
(Wiktor zdNo?y? zauwa?yж smag?y, orli profil i ostry podbrуdek), a potem
zasz?a w nim jaka? zmiana - przygarbi? siк - jakby przekrzywi? na bok i
obrzydliwie krкcNoc biodrami znik? w jakich? otwartych drzwiach. Ch?ystek,
niepewnie pomy?la? Wiktor. Puszcza? gdzie? pawia... Spojrza? w lewo. Tam
by?o ciemno.
ZdjNo? p?aszcz, zamknNo? pokуj i poszed? szukaж Diany. Trzeba bкdzie
zajrzeж do Roschepera, pomy?la?. Bo gdzie jeszcze ona mo?e byж?
Roscheper zajmowa? trzy sale. W pierwsze j, niedawno odbywa?o siк
?arcie. Na sto?ach przykrytych za - ?winionymi obrusami wala?y siк brudne
talerze, popielniczki, butelki, pomiкte serwetki i nikogo nie by?o, je?li
nie liczyж samotnej, spoconej ?ysiny chrapiNocej w pу?misku z galaretNo.
SNosiednia sala by?a tak zadymiona, ?e mo?na by?o powiesiж siekierк. Na
gigantycznym ?o?u Roschepera skaka?y pу?nagie nietutejsze panienki. Gra?y w
jakNo? dziwnNo grк z apoplektycznie purpurowym panem burmistrzem, ktуry ry?
w nich jak ?winia w ?o?кdziach i rуwnie? skaka? chrzNokajNoc ze szczк?cia.
Byli tak?e obecni: pan policmajster bez p?aszcza, pan sкdzia grodzki,
ktуremu oczy wy?azi?y z orbit na skutek nerwowej zadyszki i jaka?
nieznajoma, ruchliwa osobisto?ж w liliowych barwach. Ta trуjka z zapa?em
gra?a w dziecinny bilard stojNocy na toaletce, a w kNocie, oparty o ?cianк,
siedzia? szeroko rozstawiwszy nogi, przeobleczony w utyt?any galowy mundur,
dyrektor gimnazjum z kretyсskim u?miechem na wargach. Wiktor zamierza? ju?
odej?ж, kiedy kto? z?apa? go za nogawkк spodni. Spojrza? w dу? i odskoczy?.
Pod nim sta? na czworakach pose? do parlamentu, kawaler orderуw, autor
s?ynnego projektu zarybienia Kitchiganskich zbiornikуw wodnych Roscheper
Nant.
- Chcк siк bawiж w koniki - proszNoco zabecza? Roscheper. - Baw siк ze
mnNo w koniki! I - ha! - najwyraЯniej by? niepoczytalny.
Wiktor delikatnie siк uwolni? i zajrza? do ostatniej sali. I tam
zobaczy? Dianк. W pierwszej chwili nie zrozumia?, ?e to Diana, a potem
kwa?no pomy?la?: bardzo przyjemnie! By?o tu pe?no ludzi, jacy? pobie?nie
znajomi mк?czyЯni i kobiety, wszyscy stali ko?em i klaskali w d?onie, a w
?rodku ko?a taсczy?a Diana z tym w?a?nie ?у?tym ch?ystkiem, w?a?cicielem
orlego profilu. Oczy jej p?onк?y, p?onк?y policzki, w?osy powiewa?y nad
ramionami i nawet diabe? nie by? jej straszny. Orli profil bardzo stara? siк
byж na poziomie, dorуwnaж.
Dziwne, pomy?la? Wiktor. O co chodzi?... Co? tu by?o nie tak. Taсczy
dobrze, no, po prostu wspaniale taсczy. Jak nauczyciel taсca. Nie taсczy,
ale pokazuje jak nale?y taсczyж... Nawet nie jak nauczyciel, tylko jak uczeс
na egzaminie. Strasznie zale?y mu na piNotce... Nie, nie to. S?uchaj
kochany, przecie? ty taсczysz z DianNo! Czy tego nie widzisz? Wiktor jak
zwykle uruchomi? wyobraЯniк. Aktor taсczy na scenie, wszystko dobrze,
wszystko piкknie, wszystko idzie jak nale?y, nikt siк nie sypie, a w domu
nieszczк?cie... nie, wcale niekoniecznie nieszczк?cie, zwyczajnie czekajNo
na jego powrуt, a on rуwnie? czeka, kiedy spadnie kurtyna i zgasnNo
?wiat?a... i nawet wcale nie aktor, tylko postronny cz?owiek udajNocy
aktora, ktуry sam gra ju? bardzo postronnego cz?owieka... Czy?by Diana tego
nie czu?a? Przecie? to fa?sz. Manekin. Ani, odrobiny blisko?ci, ani krzty
pokusy, ani cienia po?Nodania... Co? do siebie mуwiNo i nie sposуb zrozumieж
- co. Nie spoci? siк pan? Tak, czyta?em i to nawet dwa razy... I wtedy
zobaczy?, ?e Diana biegnie do niego roztrNocajNoc go?ci. - ChodЯ taсczyж! -
krzycza?a z daleka.
Kto? zagrodzi? jej drogк, kto? z?apa? za rкkaw, wyrwa?a siк ?miejNoc, a
Wiktor wciNo? szuka? oczami ?у?toskуrego, nie mуg? znaleЯж i czul
nieprzyjemny niepokуj.
Diana podbieg?a do niego, schwyci?a za rкkaw i wciNognк?a w ko?o.
- ChodЯ, chodЯ! Tu sNo sami swoi - pijaczyny, ?ajdaczyny, sukinsyny...
Poka? im jak siк to robi! Ten smarkacz nic nie potrafi...
WciNognк?a go do ?rodka, kto? w t?umie wrzasnNo? "Niech ?yje pisarz
Baniew!". Adapter, ktуry zamilk? na chwilк, znowu zagrzmia? i zaszczeka?,
Diana przywar?a do Wiktora, potem odskoczy?a, pachnia?o od niej perfumami i
winem, by?a ca?a rozpalona i Wiktor nic ju? teraz nie widzia? - oprуcz jej
o?ywionej prze?licznej twarzy i rozwianych w?osуw.
- Taсcz! - krzyknк?a i zaczк?a taсczyж. - Zuch jeste?, ?e przyjecha?e?.
- Tak. Tak.
- Po co jeste? trzeЯwy? Zawsze jeste? trzeЯwy, kiedy nie trzeba.
- Jeszcze bкdк pijany.
- Dzisiaj jeste? mi potrzebny pijany.
- Bкdк.
- ?eby robiж z tobNo, co bкdк chcia?a. Nie ty ze mnNo, tylko ja z
tobNo.
- Tak.
?mia?a siк zadowolona i oboje taсczyli w milczeniu nic nie widzNoc i o
niczym nie my?lNoc. Jak we ?nie,. Jak w czasie bitwy. Taka ona teraz by?a -
jak sen, jak bitwa. Diana Na KtуrNo Nasz?o... Dooko?a klaskali w d?onie, co?
pokrzykiwali, jeszcze kto? prуbowa? taсczyж, Wiktor odepchnNo? go, ?eby nie
przeszkadza?, a Roscheper przeciNogle krzycza? "O mуj biedny, pijany ludu!"
- On jest impotentem?
- Ja my?lк. Przecie? go kNopiк.
- No i jak?
- Absolutnie.
- O mуj biedny, pijany ludu! - jкcza? Roscheper. - ChodЯmy stNod -
powiedzia? Wiktor.
WziNo? jNo za rкkк i poprowadzi?. Pijaczyny i sukinsyny rozstкpowali
siк przed nimi ?mierdzNoc czosnkiem i spirytusem, a w drzwiach zagrodzi? im
drogк wielkousty m?okos o rumianych policzkach, powiedzia? co? chamskiego,
?wierzbi?y go piк?ci, ale Wiktor powiedzia? mu "PуЯniej, pуЯniej" i m?okos
znik?. TrzymajNoc siк za rкce przebiegli pustym korytarzem, nastкpnie Wiktor
nie wypuszczajNoc jej rкki otworzy? drzwi, nie wypuszczajNoc jej rкki
zamknNo? drzwi od ?rodka i by?o gorNoco, zrobi?o siк gorNoco nie do
wytrzymania, duszno i pokуj na poczNotku by? wielki i przestronny, a potem
sta? siк wNoski i ciasny, wtedy Wiktor wsta? i otworzy? okno, czarne
wilgotne powietrze obmy?o jego pier? i ramiona. Wrуci? do ?у?ka, namaca? w
ciemno?ciach butelkк z d?inem, napi? siк i odda? jNo Dianie. Potem siк
po?o?y? i znowu z lewej p?ynк?o zimne powietrze, a z prawej by?o gorNoce,
jedwabiste i czu?e. Teraz s?ysza?, ?e pijaсstwo trwa nadal - go?cie ?piewali
chуrem.
- To na d?ugo? - zapyta?.
- Co? - zapyta?a sennie Diana.
- D?ugo oni bкdNo wyж?
- Nie wiem. Co nas to obchodzi? - odwrуci?a siк na bok i przytuli?a
policzek do jego ramienia. - Zimno - poskar?y?a siк.
Pokrкcili siк w?a?Noc pod ko?drк.
- Nie ?pij - powiedzia? Wiktor.
- Aha - wymamrota?a Diana.
- Dobrze ci?
- Aha.
- A je?li za ucho?
- Aha... przestaс, boli.
- S?uchaj, mo?e mуg?bym pomieszkaж tu przez tydzieс?
- Mуg?by?.
- A gdzie?
- Teraz chcк spaж. Daj pospaж biednej, pijanej kobiecie.
Wiktor zamilk? i le?a? bez ruchu. Diana ju? spa?a. W?a?nie tak zrobiж,
pomy?la?. Tu bкdzie dobrze i spokojnie. Tylko nie wieczorem. A mo?e i
wieczorem. Nie bкdzie chyba chla? przez wszystkie wieczory, przecie? musi
siк leczyж... Pobкdк tu ze trzy, cztery dni... piкж, sze?ж... i trzeba mniej
piж, wcale nie piж i popracowaж... bardzo dawno nie pracowa?em... ?eby
zaczNoж pracowaж, trzeba zdrowo siк wynudziж, ?eby ju? na nic poza tym nie -
mieж ochoty... DrgnNo?, zasypiajNoc. A w sprawie Irmy... W sprawie Irmy
napiszк do Roc-Tusowa, oto co zrobiк. ?eby tylko Roc-Tusow nie stchуrzy?, to
tchуrz. Jest mi winien dziewiкжset koron... Kiedy mowa o panu prezydencie,
wszystko to nie ma znaczenia, wszyscy stajemy siк tchуrzami. Dlaczego tak
siк boimy? Czego w?a?ciwie siк boimy? Boimy siк zmian. Nie bкdzie mo?na i?ж
do knajpy dla pisarzy, ?eby golnNoж kielicha... portier przestanie siк
k?aniaж... w ogуle nie bкdzie portiera, sam bкdziesz portierem. Kiepsko,
je?li do kopalni... to rzeczywi?cie kiepsko... Ale tak bywa bardzo rzadko,
nie te czasy... obyczaje z?agodnia?y... Sto razy o tym my?la?em i sto razy
dochodzi?em do wniosku, ?e nie ma siк czego baж, a wszystko jedno siк bojк.
Dlatego, ?e to chamska si?a, pomy?la?. To bardzo straszne, je?li przeciwko
tobie jest bezmy?lna, ?wiсska, szczeciniasta si?a nie poddajNoca siк
niczemu, ani logice, ani emocjom... I Diany nie bкdzie...
ZdrzemnNo? siк i znowu siк obudzi?, dlatego ?e pod otwartym oknem jacy?
g?o?no rozmawiali i r?eli niczym zwierzкta. Zatrzeszcza?y krzaki.
- Nie mogк ich sadzaж - powiedzia? pijany g?os policmajstra - nie ma
takiego prawa...
- Bкdzie - powiedzia? g?os Roschepera. - Jestem pos?em, czy nie?
- A czy jest takie prawo, ?eby tu? za miastem - rozsadnik zarazy? -
zarycza? burmistrz.
- Bкdzie! - z uporem powiedzia? Roscheper.
- Oni nie sNo zaraЯliwi - zabecza? falsetem dyrektor gimnazjum. - Mam
na my?li, ?e w sensie medycznym...
- Ej, gimnazjum - powiedzia? Roscheper - nie zapomnij sobie rozpiNoж.
- A czy jest takie prawo, ?eby rujnowaж uczciwych ludzi? - ryknNo?
burmistrz. - ?eby rujnowaж, jest takie prawo?
- A ja ci mуwiк, ?e bкdzie! - powiedzia? Roscheper. - Jestem pos?em,
czy nie? Czym by tu w nich rzuciж? - pomy?la? Wiktor.
- Roscheper! - powiedzia? policmajster. - Jeste? moim przyjacielem? Ja
ciк, draniu, na rкkach nosi?em. Ja ciк, draniu, wybiera?em. A teraz te
zarazy ?a?No po mie?cie, a ja nic nie mogк. Prawa takiego nie ma, rozumiesz?
- Bкdzie - powiedzia? Roscheper. - Ja ci mуwiк, ?e bкdzie. W zwiNozku z
zatruciem atmosfery...
- Moralnej! - wtrNoci? dyrektor gimnazjum - moralnej i etycznej.
- Co?... W zwiNozku mуwiк... z zatruciem atmosfery i z powodu
niedostatecznego obrybienia przylegajNocych zbiornikуw wodnych... zarazк
zlikwidowaж i zorganizowaж w odleg?ym miejscu. Tak bкdzie dobrze?
- Niech?e ciк uca?ujк - powiedzia? policmajster.
- Zuch - powiedzia? burmistrz. - Masz ?eb. Toijaciк...
- Drobnostka - powiedzia? Roscheper. - Dlamnie to g?upstwo...
Za?piewamy? Nie, nie mam ochoty. ChodЯmy, wypijemy jeszcze po kielonku.
- S?usznie. Po kielonku - i do domu.
Znowu zaszele?ci?y krzaki, Roscheper powiedzia? ju? gdzie? daleko "Ej,
gimnazjum zapomnia?e? sobie zapiNoж!" i pod oknem zapad?a cisza. Wiktor
znowu zadrzema?, obejrza? jaki? nieznaczNocy sen, a potem zadzwoni? dzwonek
telefonu.
- Tak - powiedzia?a ochryp?e Diana. - Tak, to ja... - odkaszlnк?a. - To
nic, nic, s?ucham... Wszystko dobrze, moim zdaniem by? zadowolony... Co?
Rozmawia?a le?Noc w poprzek klatki piersiowej Wiktora i nagle poczu?
jak stк?a?o jej cia?o.
- Dziwne - powiedzia?a. - Dobrze, zaraz zobaczк... Tak... Dobrze,
powiem mu. Od?o?y?a s?uchawkк, przelaz?a przez Wiktora i zapali?a nocnNo
lampkк.
- Co siк sta?o? - sennie zapyta? Wiktor.
- Nic. ?pij, ja zaraz wrуcк.
Przez przymru?one powieki patrzy?, jak zbiera rozrzuconNo bieliznк i
jej twarz by?a taka powa?na, ?e siк zaniepokoi?. Szybko ubra?a siк i wysz?a,
po drodze ju? obciNogajNoc sukienkк. Roscheper zas?ab?, pomy?la?
nas?uchujNoc. Zachla? siк, stary baran. W ogromnym budynku by?o cicho i
Wiktor wyraЯnie s?ysza? kroki Diany na korytarzu, ale posz?a nie na prawo
jak oczekiwa?, tylko na lewo. Potem skrzypnк?y drzwi i kroki ucich?y.
Odwrуci? siк na bok i sprуbowa? z powrotem zasnNoж, ale sen nie przychodzi?.
Zrozumia?, ?e czeka na Dianк i nie za?nie, pуki ona nie wrуci. Usiad? i
zapali?. Guz na karku znowu zaczNo? pulsowaж i Wiktor siк skrzywi?. Diana
nie wraca?a. Nie wiadomo dlaczego przypomnia? sobie tancerza z orlim
profilem. A ten co maЯ tym wspуlnego? - pomy?la? Wiktor. Artysta, ktуry gra
innego artystк, ktуry gra trzeciego. Aha, wiкc to o to chodzi, tamten
wyszed? w?a?nie z lewej strony, stamtNod dokNod posz?a Diana. Doszed? do
podestu i przeistoczy? siк w ch?ystka. Najpierw gra? lwa salonowego, a potem
zaczNo? graж nonszalanckiego dandysa... Wiktor znowu zaczNo? nads?uchiwaж.
ZdumiewajNoco cicho, wszyscy ?piNo... kto? chrapie... Potem znowu skrzypnк?y
drzwi i zaczк?y zbli?aж siк kroki. Wesz?a Diana i twarz mia?a nadal bardzo
powa?nNo. Nic siк nie skoсczy?o, przeciwnie. Diana podesz?a do telefonu i
wykrкci?a numer.
- Nie ma go - powiedzia?a. - Nie, nie, wyszed?... Ja te?... - Nic nie
szkodzi, co te? pan. Dobrej nocy.
Od?o?y?a s?uchawkк, chwilк sta?a patrzNoc w ciemno?ж za oknem a potem
usiad?a na ?у?ku obok Wiktora. W rкku trzyma?a okrNog?No latarkк. Wiktor
zapali? papierosa i poda? jej. Pali?a w milczeniu my?lNoc o czym? ze
skupieniem, a potem zapyta?a.
- Kiedy zasnNo?e??
- Nie wiem, trudno powiedzieж.
- Ale ju? pomnie?
- Tak.
Odwrуci?a siк do niego.
- Nic nie s?ysza?e?? Jakiej? awantury, bуjki?
- Nie - powiedzia? Wiktor. - Moim zdaniem wszystko by?o bardzo
spokojnie. Najpierw ?piewali, potem Roscheper z kumplami odlewa? siк pod
naszym oknem, a potem zasnNo?em. ZresztNo zamierzali ju? jechaж do domуw.
Diana wyrzuci?a papierosa za okno i wsta?a.
- Ubieraj siк - powiedzia?a.
Wiktor u?miechnNo? siк i wyciNognNo? rкkк po slipy. S?ucham i jestem
pos?uszny, pomy?la?. To ?wietna rzecz - pos?uszeсstwo. Tylko nie trzeba o
nic pytaж. Zapyta?:
- Pojedziemy, czy pуjdziemy?
- Co... Najpierw pуjdziemy, a potem siк zobaczy.
- Kto? zginNo??
- Zdaje siк.
- Roscheper?
Nagle poczu? na sobie jej spojrzenie. Patrzy?a na niego z
powNotpiewaniem. Trochк ju? ?a?owa?a, ?e zabiera go ze sobNo. Pyta?a siebie
- a kto to w?a?ciwie taki, ?eby go ze sobNo zabieraж?
- Jestem gotуw - powiedzia? Wiktor.
CiNogle jeszcze nie by?a pewna; w zadumie bawi?a siк latarkNo.
- No dobra... w takim razie chodЯmy - powiedzia?a, nie ruszajNoc siк z
miejsca.
- Mo?e oderwaж nogк od krzes?a? - zaproponowa? Wiktor - albo powiedzmy
od ?у?ka... Diana ocknк?a siк.
- .Nie. Noga jest do niczego. - Wysunк?a szufladк biurka i wyjк?a
ogromny, czarny pistolet. - Masz - powiedzia?a. .
Wiktor w pierwszej chwili przerazi? siк, ale okaza?o siк, ?e to
ma?okalibrowy sportowy pistolet i do tego bez magazynka.
- Daj mi naboje - powiedzia?.
Popatrzy?a na niego nic nie rozumiejNoc, potem spojrza?a na pistolet i
powiedzia?a.
- Nie. Naboje nie bкdNo ci potrzebne. Idziemy.
Wiktor wzruszy? ramionami i wsunNo? pistolet do kieszeni. Zeszli do
westybulu i wyszli przed dom. Mg?a zrzed?a, siNopi? wNot?y deszczyk.
Samochodуw przed domem nie by?o. Diana skrкci?a w alejkк miкdzy krzakami i
za?wieci?a latarkNo. Idiotyczna sytuacja, pomy?la? Wiktor. Okropnie
chcia?bym zapytaж, o co chodzi, a zapytaж nie wolno. Dobrze by?oby wymy?leж
jak zapytaж. Jako? tak podchwytliwie. Nie zapytaж - tylko ot tak sobie
rzuciж uwagк z pytaniem w podtek?cie. Mo?e trzeba bкdzie siк biж? Nie chce
mi siк. Dzisiaj mi siк nie chce. Walnк kolbNo. Od razu miкdzy oczy... a jak
tam mуj guz? Guz by? na miejscu i pobolewa?. Dziwne jednak?e sNo obowiNozki
siostry mi?osierdzia w tym sanatorium... A przecie? zawsze uwa?a?em, ?e
Diana to kobieta tajemnicza. Od pierwszego spojrzenia i przez wszystkie piкж
dni... Co za wilgoж, trzeba by?o sobie golnNoж przed wyj?ciem. Jak tylko
wrуcк, zaraz sobie golnк.."Dobry jestem, pomy?la?. ?adnych pytaс. S?ucham i
jestem pos?uszny.
Obeszli skrzyd?o budynku, przedarli siк przez krzaki bzu i znaleЯli siк
przed ogrodzeniem. Diana po?wieci?a. Jednego ?elaznego prкta w ogrodzeniu
brakowa?o.
- Wiktor - powiedzia?a nieg?o?no Diana. - Teraz pуjdziemy ?cie?kNo. Ty
bкdziesz szed? z ty?u. Patrz pod nogi i ani kroku na bok. Zrozumia?e??
- Zrozumia?em - pokornie powiedzia? Wiktor. - Krok w lewo, krok w prawo
- strzelam.
Diana przelaz?a pierwsza i po?wieci?a Wiktorowi. Potem bardzo wolno
szli pod gуrк. To by?o wschodnie zbocze wzgуrza, na ktуrym sta?o sanatorium.
Wokу? szumia?y pod deszczem niewidzialne drzewa. Raz Diana siк po?lizgnк?a i
Wiktor ledwie zdNo?y? z?apaж jNo za ramiona. Niecierpliwie wyrwa?a siк i
sz?a dalej. Co chwila powtarza?a: "Patrz pod nogi... Trzymaj siк za mnNo".
Wiktor pos?usznie patrzy? w dу? na nogi Diany migajNoce w niepewnym, jasnym
krкgu. PoczNotkowo wciNo? oczekiwa? ciosu w potylicк, prosto w guz, albo
czego? w tym rodzaju, ale potem zdecydowa? - raczej nie. Nic do niczego nie
pasowa?o. Po prostu, najpewniej zwia? jaki? ?wir - na przyk?ad Roscheper
dosta? delirium tremens i trzeba go bкdzie doprowadziж z powrotem,
terroryzujNoc nie nabitym pistoletem...
Diana nagle przystanк?a i co? powiedzia?a, ale jej s?owa nie dotar?y do
?wiadomo?ci Wiktora, poniewa? nieomal w tej samej sekundzie zobaczy? obok
?cie?ki czyje? b?yszczNoce oczy, nieruchome, ogromne, patrzNoce uwa?nie spod
mokrego, wypuk?ego czo?a - tylko czo?o i oczy, i nic wiкcej, ani warg, ani
nosa, ani cia?a - nic. Wilgotna mokra ciemno?ж i w krкgu ?wiat?a -
b?yszczNoce oczy i nienaturalnie bia?e czo?o.
- ?cierwa - powiedzia?a Diana ?ci?niкtym g?osem. - Wiedzia?am.
Zezwierzкcone ?cierwa.
Pad?a na kolana, promieс latarki ze?lizgnNo? siк wzd?u? czarnego cia?a
i Wiktor zobaczy? jakie? l?niNoce pу?koliste ?elazo, ?aсcuch w trawie, a
Diana rozkaza?a "Szybciej Wiktor", a on przysiad? obok niej na piкty i
dopiero wtedy zrozumia?, ?e to potrzask, a w potrzasku - noga cz?owieka.
OburNocz wczepi? siк w ?elazne szczкki, sprуbowa? rozerwaж je, podda?y siк
ledwie, ledwie i znowu zatrzasnк?y. "Idiota! - krzyknк?a Diana. -
Pistoletem!" ZacisnNo? zкby, z?apa? wygodniej, napiNo? musku?y tak, ?e
zachrzк?ci?o i szczкki siк rozwar?y. "WyciNogaj" - powiedzia? ochryple. Noga
znik?a, ?elazne pу?kola znowu siк zwar?y i zacisnк?y mu palce. "Potrzymaj
latarkк" - powiedzia?a Diana. "Nie mogк - odpowiedzia?. - Z?apa?em siк.
Wyjmij z kieszeni pistolet..." Diana zaklк?a, wsadzi?a mu rкkк do kieszeni.
Wiktor znowu otworzy? potrzask, Diana wstawi?a kolbк pistoletu miкdzy
szczкki i wtedy siк uwolni?.
- Potrzymaj latarkк - powtуrzy?a Diana - a ja zobaczк co z nogNo.
- Ko?ж jest zgruchotana - powiedzia? z ciemno?ci napiкty g?os. -
Zanie?cie mnie do sanatorium i wezwijcie samochуd.
- S?usznie - powiedzia?a Diana. - Wiktor, daj mi latarkк i podnie? go.
Po?wieci?a. Cz?owiek siedzia? na tym samym miejscu oparty o pieс
drzewa. DolnNo po?owк jego twarzy zas?ania?a czarna przepaska. Okularnik,
pomy?la? Wiktor. Mokrzak. SkNod on siк tutaj wziNo??
- Bierz go - niecierpliwie powiedzia?a Diana. - Na plecy.
- Zaraz - odpowiedzia?. Przypomnia? sobie ?у?te krкgi wokу? oczu.
?o?Nodek podszed? mu do gard?a. - Zaraz... - przysiad? obok mokrzaka i
odwrуci? siк do niego plecami - proszк mnie objNoж za szyjк - powiedzia?.
Mokrzak okaza? siк chudy i lekki. Nie rusza? siк i nawet mo?na by?o
sNodziж, ?e nie oddycha. Nie jкcza?, kiedy Wiktor siк po?lizgnNo?, ale za
ka?dym razem jego cia?em wstrzNosa? skurcz. ?cie?ka by?a znacznie bardziej
stroma ni? Wiktor przypuszcza? i kiedy dotarli do ogrodzenia by? nieЯle
zasapany. Trudno by?o przecisnNoж mokrzaka przez dziurк w ogrodzeniu, ale
ostatecznie i z tym dali sobie radк.
- DokNod go teraz? - zapyta? Wiktor, kiedy podeszli do wej?cia.
- Na razie do holu - odpowiedzia?a Diana.
- Nie trzeba - tym samym pe?nym wysi?ku g?osem powiedzia? mokrzak. -
Zostawcie mnie tutaj.
- Przecie? pada deszcz - zdziwi? siк Wiktor.
- Niech pan tyle nie gada - powiedzia? mokrzak. - Zostajк tutaj.
Wiktor zmilcza? i zaczai wchodziж po stopniach.
- Zostaw go - po wiedzia? a Diana. Wiktor zatrzyma? siк.
- Co do diab?a - powiedzia? - przecie? pada deszcz.
- Niech pan siк nie wyg?upia - powiedzia? mokrzak. - Proszк mnie...
zostawiж tu... Wiktor bez s?owa, przeskakujNoc przez trzy stopnie, podszed?
do drzwi i wszed? do holu.
- Kretyn - cicho powiedzia? mokrzak i g?owa opad?a mu na ramiк Wiktora.
- Ba?wan - powiedzia?a Diana doganiajNoc Wiktora i ?apiNoc go za rкkaw.
- Zabijesz go, idioto! Natychmiast wynie? go i po?у? na deszczu!
Natychmiast, s?yszysz? No, czego stoisz? .
- Wszyscy?cie tu powariowali - z gniewnym zdumieniem powiedzia? Wiktor.
Zawrуci?, kopnNo? drzwi nogNo i wyszed? przed dom. Deszcz jakby tylko
na to czeka?. Dopiero co siNopi? leniwie, a teraz nagle lunNo? jak z cebra.
Mokrzak jкknNo? cichutko, podniуs? g?owк i nagle zaczNo? szybko,
szybko oddychaж jak po biegu. Wiktor wciNo? jeszcze zwleka?,
instynktownie rozglNodajNoc siк w poszukiwaniu jakiej? os?ony.
- Niech mnie pan po?o?y - powiedzia? mokrzak.
- W ka?u?к? - gorzko i jadowicie zapyta? Wiktor.
- To bez znaczenia... niech pan k?adzie.
Wiktor ostro?nie po?o?y? go na ceramiczne kafelki przed wej?ciem, a
mokrzak od razu wyciNognNo? siк i rozkrzy?owa? rкce. Jego prawa noga by?a
nienaturalnie wykrкcona, ogonfne czo?o w ?wietle nocnej lampy wydawa?o siк
sinawobia?e. Wiktor usiad? obok na schodku. Mia? ogromnNo ochotк wrуciж do
holu, ale to by?o niemo?liwe - zostawiж rannego na deszczu, a Samemu
schroniж siк w cieple. Ile razy nazwano mnie dzisiaj g?upcem? - pomy?la?,
ocierajNoc twarz d?oniNo. Oj. du?o razy. I zdaje siк, jest w tym trochк
prawdy, poniewa? g?upiec, czyli ba?wan, a tak?e kretyn i tak dalej, to
ignorant upierajNocy siк przy swojej ignorancji. A przecie?, jak Boga
kocham, jest mu lepiej na deszczu! Nawet oczy otworzy? i wcale nie sNo takie
straszne... Mokrzak, pomy?la?. Tak, w?a?ciwie raczej mokrzak ni? okularnik.
Ale jak te? trafi? w ten potrzask? Spotykam dzisiaj drugiego mokrzaka i obaj
majNo k?opoty. Oni majNo k?opoty, i ja mam przez nich k?opoty...
W holu Diana rozmawia?a przez telefon. Wiktor przys?ucha? siк:
- Noga!... Tak, zgruchotane ko?ci... Dobrze... W porzNodku... Jak
najszybciej, czekamy.
Przez szklane drzwi Wiktor zobaczy?, ?e odwiesi?a s?uchawkк i pobieg?a
schodami na gуrк. Zaczк?y siк jakie? nieprzyjemno?ci z mokrzakami w naszym
mie?cie. Co? siк wokу? nich dzieje. Jakby nagle zaczкli wszystkim
przeszkadzaж, nawet dyrektorowi gimnazjum. Nawet Loli, przypomnia? sobie
nagle. Zdaje siк, ?e te? co? o nich wspomnia?a... Spojrza? na mokrzaka.
Mokrzak patrzy? na niego.
- Jak pan siк czuje? - zapyta? Wiktor. Mokrzak milcza?.
- Mo?e panu czego? trzeba? - zapyta? Wiktor podnoszNoc g?os. - Trochк
d?inu?
- Niech pan siк nie drze - powiedzia? mokrzak. - S?yszк.
- Boli? - zapyta? Wiktor wspу?czujNoco.
- A jak pan my?li?
WyjNotkowo nieprzyjemny cz?owiek, pomy?la? Wiktor. ZresztNo Bуg z nim -
widzк go po raz pierwszy i ostatni. A teraz go boli...
- To nic... - rzek?. - Jeszcze tylko kilka minut. Zaraz po pana
przyjadNo.
Mokrzak nic nie odpowiedzia?, jego czo?o pokry?y bruzdy, przymknNo?
oczy. Przypomina? teraz trupa - p?aski, nieruchomy pod ulewnym deszczem.
Wybieg?a Diana z lekarskNo walizeczkNo, przysiad?a obok i zaczк?a co? robiж
z poharatanNo nogNo. Mokrzak cicho krzyknNo?, ale Diana nie mуwi?a
uspokajajNocych s?уw jak zwykle w takich wypadkach lekarze. "Pomуc ci?" -
zapyta? Wiktor. Diana nie odpowiedzia?a. Wsta?, wtedy Diana nie unoszNoc
g?owy powiedzia?a: "Poczekaj, nie odchodЯ".
- Nigdzie nie idк - odpar? Wiktor. Patrzy? jak zrкcznie zak?ada szynк.
- Bкdziesz jeszcze potrzebny - powiedzia?a Diana.
- Nigdzie nie idк, - powtуrzy? Wiktor.
Potem gdzie? za zas?onNo deszczu zawarcza? silnik, b?ysnк?y reflektory.
Wiktor zobaczy? jeepa, ktуry ostro?nie skrкca? w bramк. Jeep podjecha? do
wej?cia i niezgrabnie wy?adowa? siк z niego Jul Golem w swoim niezgrabnym
p?aszczu. Wszed? po schodkach, pochyli? siк nad mokrzakiem i wziNo? go za
rкkк. Mokrzak powiedzia? g?ucho:
- ?adnych zastrzykуw.
- Dobra - powiedzia? Golem i spojrza? na Wiktora. - Niech go pan
podniesie.
Wiktor wziNo? mokrzaka na rкce i zaniуs? go do jeepa. Golem wyprzedzi?
go, otworzy? drzwi i wsiad? do ?rodka.
- Niech pan go daj e tutaj - powiedzia? z ciemno?ci. - Nie, nogami do
przodu... ?mielej... Przytrzymaж za ramiona...
Sapa? i krzNota? siк w samochodzie. Mokrzak znowu krzyknNo? i Golem
powiedzia? co? niezrozumia?ego, co? w rodzaju "Sze?ж kNotуw na szyi..."
Potem zatrzasnNo? drzwi i siadajNoc przy kierownicy, zapyta? Dianк:
- Dzwoni?a? do nich?
- Nie - powiedzia?a Diana. - Zadzwoniж?
- Teraz ju? nie warto - powiedzia? Golem - bo inaczej wszystko
zatuszujNo. Do widzenia. Jeep ruszy?, objecha? klomb i odjecha? alejNo.
- No, to idziemy - powiedzia?a Diana.
- P?yniemy - poprawi? jNo Wiktor. Teraz, kiedy wszystko siк skoсczy?o,
nie czu? nic oprуcz irytacji. W holu Diana wziк?a go pod rкkк.
- To nic - powiedzia?a - zaraz przebierzesz siк w suche ubranie,
strzelisz sobie kielicha i wszystko bкdzie dobrze.
- Jestem przemoczony jak pies - gniewnie poskar?y? siк Wiktor. - A poza
tym, mo?e wreszcie wyt?umaczysz mi, co siк tu sta?o?
Diana westchnк?a ze znu?eniem.
- Nic szczegуlnego siк nie sta?o. Nie trzeba by?o zapominaж latarki.
- A te potrzaski na drodze - to u was na porzNodku dziennym?
- Burmistrz je stawia, kanalia...
Weszli na pierwsze piкtro i szli teraz korytarzem.
- Zwariowa?? - zapyta? Wiktor. - To przecie? kryminalna sprawa. Czy
mo?e naprawdк oszala??
- Nie. To zwyk?a kanalia i nienawidzi mokrzakуw. Jak zresztNo ca?e
miasto.
- To ju? zauwa?y?em. My ich te? nie lubimy, ale potrzaski... A co im
mokrzaki zrobi?y?
- Przecie? trzeba kogo? nienawidziж - powiedzia?a Diana. - W jednych
miejscach nienawidzNo ?ydуw, gdzie indziej - Murzynуw, a u nas - mokrzakуw.
Zatrzymali siк przed drzwiami, Diana przekrкci?a klucz, wesz?a i
zapali?a ?wiat?o.
- Poczekaj - powiedzia? Wiktor rozglNodajNoc siк. - Gdzie? ty mnie
przyprowadzi?a?
- To laboratorium - odpowiedzia?a Diana. - Ja zaraz...
Wiktor zosta? w drzwiach i patrzy? jak Diana chodzi po ogromnym pokoju
i zamyka okna. Pod oknami ciemnia?y ka?u?e.
- A co on tam robi? w nocy? - zapyta? Wiktor.
- Gdzie? - zapyta?a Diana nie odwracajNoc siк.
- Na ?cie?ce... Przecie? wiedzia?a?, ?e on tu jest?
- No, bo wiesz - powiedzia?a - w leprozorium jest nie najlepiej z
lekarstwami. Czasami przychodzNo ,do nas i proszNo...
Zamknк?a ostatnie okno, przespacerowa?a siк po laboratorium oglNodajNoc
sto?y zastawione aparaturNo, chemicznymi kolbami i retortami.
- Wszystko to jest obrzydliwe - powiedzia? Wiktor. - Co to za kraj!
Gdzie siк cz?owiek ruszy - wszкdzie jakie? ?wiсstwa... ChodЯmy, bo zmarz?em.
- Zaraz - powiedzia?a Diana.
Zdjк?a ze sto?u jakie? ciemne mкskie ubranie i potrzNosnк?a nim. By? to
ciemny, wieczorowy garnitur. Starannie powiesi?a go w szafie na ubrania
robocze. SkNod tu garnitur? - pomy?la? Wiktor. I do tego taki znajomy
garnitur...
- No tak - powiedzia?a Diana - ty jak chcesz, ale ja zaraz w?a?к do
gorNocej wanny.
- Pos?uchaj Diano - powiedzia? ostro?nie Wiktor. - Kto to by? ten... z
takim nosem... ?у?ty na twarzy? Z ktуrym taсczy?a?...
Diana wziк?a go za rкkк.
- Widzisz - odpowiedzia?a po chwili milczenia - to mуj mNo?, ...Mуj
by?y mNo?.

*

Dawno nie widzia?em pana w mie?cie - powiedzia? Pawor zakatarzonym
g?osem. Nie tak znowu dawno - powiedzia? Wiktor - wszystkiego dwa dni temu.
Mo?na siк do was przysiNo?ж, czy wolicie byж sami? - .zapyta? Pawor.
- Niech pan siada - powiedzia?a uprzejmie Diana.
Pawor usiad? naprzeciw niej i krzyknNo?: "Kelner, podwуjny koniak!"
Zmierzcha?o siк, portier zaciNoga? story na oknach. Wiktor zapali? stojNocNo
lampк.
- Jestem zachwycony pani wyglNodem - Pawor zwrуci? siк do Diany - ?yж w
takim klimacie i zachowaж tak wspania?No cerк... - kichnNo?. - Przepraszam.
Te deszcze mnie wykoсcza... - Jak siк pracuje? - zapyta? Wiktora.
- Kiepsko. Nie mogк pracowaж, kiedy jest pochmurno - wciNo? mam ochotк
czego? siк napiж.
- Co za skandal wywo?a? pan u policmajstra? - zapyta? Pawor.
- A tam, g?upstwo - odpowiedzia? Wiktor. - Szuka?em sprawiedliwo?ci.
- Ale co siк sta?o?
- Ten bydlak burmistrz zastawia potrzaski na mokrzakуw. Jeden siк
z?apa?, zmia?d?y?o mu nogк. Zabra?em ten potrzask, poszed?em na policjк i
za?Noda?em dochodzenia.
- Tak - powiedzia? Pawor. - I co dalej?
- W tym mie?cie sNo dziwne prawa. Poniewa? nie by?o wniosku
poszkodowanego, uwa?a siк, ?e nie by?o tak?e przestкpstwa, tylko
nieszczк?liwy wypadek, ktуremu nikt nie jest winien z wyjNotkiem
poszkodowanego. Powiedzia?em policmajstrowi, ?e przyjmк to do wiadomo?ci i
wtedy on oznajmi? mi, ?e jest to groЯba i na tym siк rozstali?my. t
- A gdzie to siк sta?o? - zapyta? Pawor.
- Niedaleko sanatorium.
- Niedaleko sanatorium? Czego szuka? mokrzak ko?o sanatorium?
- To nikogo nie powinno obchodziж - ostro powiedzia?a Diana.
- Oczywi?cie - odpar? Pawor. - Ja siк tylko zdziwi?em - skrzywi? siк,
zmru?y? oczy i dЯwiкcznie kichnNo?. - O do diab?a - rzek?. - Przepraszam.
Wsadzi? rкkк do kieszeni i wyciNognNo? ogromnNo chustkк do nosa. Co? z
ha?asem upadk) na pod?ogк. Wiktor nachyli? siк. To by? kastet. Wiktor
podniуs? go i poda? Faworowi.
- I po co pan to nosi przy sobie? - zapyta?.
Pawor z twarzNo ukrytNo w chustce do nosa patrzy? na kastet
zaczerwienionymi oczami.
- To wszystko przez pana - powiedzia? zduszonym g?osem i wydmucha? nos.
- To pan mnie przestraszy? swojNo opowie?ciNo... A tak przy okazji, ludzie
powiadajNo, ?e grasuje tu jaka? miejscowa banda. Ni to bandyci, ni to
chuligani. A ja, wie pan, nie lubiк, kiedy mnie bijNo.
- A czкsto pana bijNo? - zapyta?a Diana.
Wiktor spojrza? na niNo. Siedzia?a w fotelu za?o?ywszy nogк na nogк i
pali?a papierosa nie patrzNoc na nikogo. Biedny Pawor, pomy?la? Wiktor.
Zaraz co? us?yszy... WyciNognNo? rкkк i obciNognNo? spуdnicк na jej
kolanach.
- Mnie? - zapyta? Pawor. - Czy?bym wyglNoda? na cz?owieka, ktуrego
czкsto bijNo? To trzeba poprawiж. Kelner, jeszcze raz podwуjny koniak! Tak,
a wiкc nastкpnego dnia poszed?em do warsztatu ?lusarskiego i raz dwa zrobili
mi tк zabawkк... - z zadowoleniem obejrza? kastet. - Niez?a rzecz, nawet
Golemowi siк spodoba?a...
- Nadal nie wpuszczajNo pana do leprozorium? - zapyta? Wiktor.
- Nie. Nie wpuszczajNo i jak nale?y sNodziж, nie wpuszczNo. W ka?dym
razie ju? w to nie wierzк. Napisa?em skargi do trzech departamentуw, a teraz
siedzк i piszк sprawozdanie. Na jakNo sumк leprozorium otrzyma?o w minionym
roku kalesony. Oddzielnie dla kobiet, oddzielnie dla mк?czyzn. Diabelnie
pasjonujNoce.
- Niech pan napisze, ?e im brakuje lekarstw - poradzi? Wiktor. Pawor ze
zdziwieniem uniуs? brwi, a Diana powiedzia?a leniwie.
- Lepiej niech pan zostawi tк swojNo pisaninк i zamiast tego napije siк
grzanego wina i po?o?y do ?у?ka.
- Zrozumia?em aluzjк - powiedzia? Pawor z westchnieniem. - Trzeba
bкdzie i?ж... Czy pan wie, w ktуrym numerze mieszkam? - zapyta? Wiktora. -
Wpad?by pan kiedy?.
- W dwie?cie dwudziestym trzecim - powiedzia? Wiktor. - Z ca?No
pewno?ciNo.
- Do widzenia - powiedzia? Pawor wstajNoc. - ?yczк przyjemnego
wieczoru.
Oboje patrzyli jak podszed? do baru, wziNo? butelkк czerwonego wina i
skierowa? siк do wyj?cia.
- Masz za d?ugi jкzyk - powiedzia?a Diana.
- Tak - zgodzi? siк Wiktor. - Moja wina. Rozumiesz, on mi siк w jaki?
sposуb podoba.
- A mnie nie - powiedzia?a Diana.
- I doktorowi R. Kwadrydze - te? nie. Ciekawe dlaczego?
- Ma wstrкtny pysk - odpowiedzia?a Diana. - Blond bestia. Znam ten
gatunek. Prawdziwi mк?czyЯni. Bez czci i wiary. Atamani g?upcуw.
- Masz ci los - zdziwi? siк Wiktor. - A ja my?la?em, ?e tacy mк?czyЯni
powinni ci siк podobaж.
- Teraz ju? nie ma mк?czyzn - zaprzeczy?a Diana. - Teraz sNo albo
faszy?ci, albo baby.
- A ja? - zapyta? Wiktor z zaciekawieniem.
- Ty? Ty za bardzo lubisz marynowane minogi. I jednocze?nie -
sprawiedliwo?ж.
- Racja. Ale moim zdaniem to ca?kiem nieЯle.
- Nie najgorzej. Ale gdyby? musia? wybieraж, wybra?by? minogi, a to ju?
niedobrze. Poszczк?ci?o ci siк, ?e masz talent.
- Co? ty dzisiaj taka z?a? - zapyta? Wiktor.
- A ja w ogуle jestem z?a. Ty masz talent, a ja - z?o?ж. Je?eli tobie
Конец бесплатного ознакомительного фрагмента